Bohaterowie książkowi to często zlepek różnych postaci, osobowości, charakterów i ludzi, których poznaliśmy w życiu i których pewne cechy były tak silne, że zapadły nam w pamięć. Z tych prawdziwych kawałków rodzą się papierowe postaci i zaczynają żyć własnym życiem.
Z Nataszą Sochą
rozmawia Sylwia Grochala-Winnik
W Pani powieściach, mam na myśli „Macochę” i „Maminsynka”, dostrzegalny jest bystry i nieszablonowy humor. W takim klimacie przedstawia Pani swoich bohaterów i większość sytuacji rozgrywających się w książkach. Czy pracując nad tekstem właśnie taki cel chciała Pani osiągnąć? Aby lektura była lekka, dająca do myślenia, ale zarazem zabawna?
Ja chyba generalnie do życia podchodzę z przymrużeniem oka i to wychodzi później w moich książkach. Wiele sytuacji, które z pozoru są trudne i ciężkie, nabierają zupełnie innego znaczenia, jeśli doprawimy je odrobiną humoru. Z drugiej strony sarkazm pozwala przyjrzeć się naszemu życiu z innej perspektywy. Pisząc w ten sposób powieści czytelnik dostaje dwie rzeczy w jednym – lekką, czasem odprężającą powieść, ale jednak z drugim dnem, którego (jeśli chce) może się doszukać. Ale nie musi. „Maminsynek” wywołał różne opinie – dla niektórych ta książka była po prostu śmieszna, dla innych nawet przerażająca. To jak odbieramy powieść wynika z naszych własnych doświadczeń. Jeśli nigdy na swojej drodze nie spotkaliśmy takiego syneczka mamusi, książkę czyta nam się lżej, jeśli przeszliśmy przez piekło toksycznej teściowej, historia przestaje być zabawna.
Bohaterkami Pani książek są kobiety w różnym wieku. Czy ich historie są całkowicie zmyślone na potrzeby powieści, a może podpatrzone, zasłyszane w części, w realnym życiu?
Chyba żaden z bohaterów powieści nie jest tylko i wyłącznie tworem naszej wyobraźni. No, może Gollum, ale on też miał cechy, które Talkien prawdopodobnie u kogoś podpatrzył. Bohaterowie książkowi to często zlepek różnych postaci, osobowości, charakterów i ludzi, których poznaliśmy w życiu i których pewne cechy były tak silne, że zapadły nam w pamięć. Z tych prawdziwych kawałków rodzą się papierowe postaci i zaczynają żyć własnym życiem.
W „Maminsynku” intrygującą jest oczywiście postać Leandra, tytułowego maminsynka – spotkała Pani w rzeczywistości takiego mężczyznę, który „wycacany” przez swoją mamę, sam nieporadnie porusza się w prawdziwym życiu?
Leander to tak naprawdę mocno przerysowana kumulacja mamisynkowatości. Mam nadzieję, że aż tak skrajnych okazów w prawdziwym świecie nie ma. Leander skupia w sobie wszystkie najgorsze cechy synka mamusi, a jednocześnie jest przystojny, szarmancki i łatwo można ulec jego urokowi. W tę pułapkę bardzo łatwo wpaść, stąd te wszystkie kobiety u jego boku, przegrywające koniec końców z matką Leandra.
W książkach „Macocha” i „Maminsynek” niektóre opisane przez Panią sytuacje są wręcz przerysowane, a ten inteligentny zabieg, nadaje powieści wiele możliwości, na ukrycie mądrych rad, morałów pomiędzy stronicami. Czytelnik od razu jest w stanie dostrzec ogrom pracy jaki jest włożony w napisanie książki. Jak zatem wygląda przygotowanie powieści gotowej dla wydawcy w Pani przypadku?
Wydawca już chyba wie w jakim stylu sprzedaję rzeczywistość, więc rozumie wszystkie zabiegi stylistyczne, ironię, przerysowanie i sarkazm. Oczywiście zdarzają się sytuacje, w których dostaję info: „ale tu to już przesadziłaś”, wtedy czytam dany fragment raz jeszcze i próbuję go nieco złagodzić, jeśli uznam, że rzeczywiście trochę mnie poniosło. Nadmiar humoru, a zwłaszcza czarnego humoru też nie jest dobry dla powieści.
Jak reaguje Pani, kiedy kobiety po przeczytaniu najnowszej powieści przyznają, że jest to kompendium wiedzy, niezbędnik każdej kobiety – o tym jak rozpoznać maminsynka, jakie będą konsekwencje związania się z nim i czy okiełznanie jego matki, jest w ogóle możliwe?
Pamiętajmy, że to jednak jest fikcja literacka, a nie poradnik „jak zwalczyć teściową”. Ta książka na pewno pozwoli zorientować się z jakim typem mężczyzny mamy do czynienia i czy czasem nie wdepnęłyśmy na „mamisynkową minę”, ale nie nauczy nas jak poradzić sobie z takim problemem, bowiem każda sytuacja jest inna. Czasem wystarczy rozmowa z partnerem i otworzenie mu oczu. Czasem trzeba porozmawiać z „teściową” i znaleźć na nią sposób, a czasem trzeba zwiewać za siódmą górę i rzekę.
Czy posiada Pani jakiś „rytuał”, który musi się odbyć podczas codziennego pisania?
Jest to rytuał pt. „koniec z wymówkami”. Czyli nie wmawiam sobie, że muszę nakarmić kozę sąsiadów, podlać okoliczne trawniki i nawiązać kontakt z pastorem, bowiem to wszystko MUSI poczekać. Rano odwożę dzieci do szkoły, zaliczam serię ćwiczeń rzekomo rzeźbiących moje ciało i umysł niby też, piję sok z buraków i marchwi by mieć cudną cerę i zasiadam przed komputerem. I odłączam Facebooka, który podstępnie nawołuje: „zajrzyj do mnie chociaż na minutkę”….
Jaka pora dnia jest najlepszą na pisanie?
Ja piszę od rana do czasu, kiedy moje dwa potwory nie wrócą ze szkół z dzikim okrzykiem: „co jest na obiad”? Wieczorem coś podstępnego skleja mi powieki i muszę iść spać.
A co Pani czyta w wolnej chwili?
Kocham Borisa Viana, bo miał tak w głowie chaos, z którego powstały najbardziej odjechane historie, jakie kiedykolwiek przeczytałam. „Wygolony był na gładko, lecz skóra jego policzków niebieszczyła się jak grzbiet surowej makreli”. Czytam też Nesbo, Zafona, Mendozę, a ostatnio zakochałam się w książkach Alice Munro. No i zawsze będę wielbić Talkiena za „Władcę Pierścieni”.
Jaką radę uniwersalną, dla każdej z kobiet – podobnej do tych, o których są Pani powieści, mogłybyśmy usłyszeć – jako złotą myśl Nataszy Sochy?
Sama popełniam w życiu masę błędów, więc chyba nie jestem ekspertem od dobrych rad. Chyba najważniejsze jest pozytywne myślenie. Tak jak w tym powiedzeniu: „jeśli szklanka jest do połowy pusta, to dolej wody do pełna i przestań wszystkich wk…iać”. No właśnie.
Sylwia Grochala-Winnik