Krótko i na temat. Słowa, jeśli coś znaczą, to tylko wtedy, gdy znaczą to, co znaczą. Gesty coś wyrażają, ale jedynie wówczas, gdy nadajemy im treść. Słodko i cierpko, wiotko i twardo, miękko i szorstko. Tak się wydaje, jeśli nie przyjrzeć się bliżej temu, co przeżywa drugi człowiek.
Napisany przez Tadeusza Różewicza w 1972 roku dramat „Dzidzibobo, czyli miłość romantyczna czeka pod drzwiami” jest bezwzględną rozprawą ze złudzeniami. Może nawet okrutną, bo ludzie, bo …my. lubimy łudzić się. Ten miniaturowy tekst otwiera oczy, otwiera umysł (!) na istotę uwarunkowań, w jakich zdecydowana większość ludzi odnajduje się na co dzień. Mowa bowiem o dojrzałości dwojga osób do wzajemnej relacji, do współodpowiedzialności, do tworzenia razem tego, co nowe. Samo roztrząsanie tych kwestii wymaga nie tylko przytomności umysłu i wrażliwości serca. Trzeba dysponować oboma umiejętnościami jednocześnie w sobie samym i jeszcze mieć zdolność kooperacji w obu sferach z drugim człowiekiem. Nie chodzi tu przecież tylko o teoretyczne rozważanie, ale o nader praktyczne okoliczności. Jeśli brakuje owej predylekcji, sytuacja komplikuje się, choćby nie wiem jak udawać coś lub udawać kogoś. Co by jednak nie zauważyć – wszystko zaczyna się w warstwie werbalnej i albo się na niej kończy, albo – gdy jej nie ma – …też się kończy.
Pokazany w ramach – już w tym miejscu relacjonowanej – tegorocznej „Grudniówki Teatralnej” w Lądku Zdroju – zapowiadana przez VVENA.PL – spektakl „Dzidzibobo” nie zatrzymał się na różewiczowskiej analizie i grze słownej, chociaż perfekcyjnie z tego punktu wyszedł. W kameralnych warunkach kawiarni arystycznej „Domu Klahra” (genialny pomysł na lokalizację tego akurat przedstawienia, które na normalnej scenie straciłoby temperaturę), gdzie scena była tuż obok stolików z kawą, herbatą i winem, można było odnieść wrażenie, że jesteśmy chcąc – nie chcąc świadkami wymiany zdań pomiędzy dwojgiem dorosłych (dojrzałych?) osób. Chwilami nawet było tak, że raczej zaglądaliśmy do ich mieszkania przez nie do końca zasłonięte firanki. Że słyszymy wypowiadane przez nich frazy dobiegające do nas przez niedość dźwiękochłonne mury. A może jesteśmy tylko – aż wścibskimi obserwatorami próby w teatrze, bo jak się okazało przy jednym ze stolików siedział reżyser. Postacią numer jeden był (może zaskoczę kogoś) On, numer dwa był Reżyser i dopiero Ona była postacią numer trzy. Choć mówiła najwięcej, było ją widać najbardziej i najwyraźniej chciała koncentrować uwagę na sobie. On w wykonaniu Michała Dawidowicza był panoramą męskich zachowań, przeglądem reakcji na kluczową dla obojga wiadomość. Ona w wykonaniu Tatiany Andrzejczak była absolutnie przewidywalna i rewelacyjnie naturalna. Reżyser w wykonaniu Tomasza Pawlęgi sprawiał wrażenie szczerze wyprowadzonego z równowagi tym, iż ułożona przez niego sekwencja zdarzeń nie idzie według planu.
Przedstawienie zagrane zostało tak, jakby cała historia działa się naprawdę. To oznacza, że występujący znaleźli środki wyrazu adekwatne do tego, co znamy z życia. Cała trójka aktorów lądeckiego Teatru „STĄD”, pod pozorem zabawnego dialogu z(e zbyt) ryzykowną domieszką kanciastego słownictwa, przypomniała bardzo licznie zgromadzonej publiczności, że można do arcyważnych spraw w życiu człowieka podchodzić nieodpowiedzialnie lub odpowiedzialnie. A to już całkiem poważny dylemat, nad którym jedni przechodzą do porządku, a inni zatrzymują się.
Krzysztof Kotowicz