W związku z premierą najnowszej książki Anny B. Kann „Powrót do Barcelony” rozmawiam z autorką, miłośniczką Hiszpanii flamenco i tanga, Przypomnę, że pierwszą książką Anny była lektura „Do zobaczenia w Barcelonie”. Ciepła, pełna namiętności, pięknych krajobrazów, klimatycznych uliczek książka, zbudowana na przemyślanych ludzkich relacjach.
Skąd Pani miłość do Hiszpanii i flamenco?
Miłości racjonalnie wytłumaczyć nie sposób. Po prostu przyszła. Można powiedzieć „przez przypadek”, bo zetknęłam się po raz pierwszy z flamenco dzięki pracy w telewizji, ale Hiszpanie mówią, że przypadku nie ma, że wszystko przychodzi do nas wtedy, kiedy jest po temu najlepszy czas, kiedy jesteśmy gotowi. Ja przez wiele lat unikałam flamenco jak ognia. Owszem, gitara działała na emocje, jak u wszystkich i trudno było zachować powściągliwość emocjonalną wobec tego, co robili Paco de Lucia czy Paco Peña, ale generalnie to nie były „moje klimaty”. Któregoś razu dostałam zlecenie z TVP Kultura na reportaż z letnich warsztatów tańca w Poznaniu, „Dancing Poznań”. Po wielu rozmowach na temat tego, jak najlepiej przedstawić ideę tych spotkań, doszłam do wniosku, że musi to być reportaż wcieleniowy, czyli… pod okiem kamery będę uczyć się tańczyć. Wybór padł na flamenco, bo jest to taniec bardzo atrakcyjny i efektownie można pokazać, jak przebiega nauka. Kiedy już wszystko było ustalone, na dwa tygodnie przed warsztatami telewizja wycofała się z projektu. Zostałam z butami do flamenco, spódnicą w grochy i miejscem na zajęciach… A potem, bardzo szybko, zaczęłam się interesować kulturą Hiszpanii, językiem. Może dlatego, że mój nauczyciel z Dancing Poznań, Teo Barea, nie tylko pokazywał kroki, ale dużo opowiadał o flamenco? Na pewno jego wpływ był ogromny. Wiele kobiet dzięki niemu tańczy flamenco, wiele spędza wakacje w Hiszpanii…
Czy historia opisania w książkach Do zobaczenia w Barcelonie i Powrót do Barcelony są zmyślone, czy może wzorowała się Pani na jakiejś prawdziwej opowieści?
Pisanie powieści polega na tym, by kreować rzeczywistość. Jest oczywiste, że czerpie się z obserwacji, różnych doświadczeń. Powieść obyczajowa powinna być tak skonstruowana, by dominujące było kryterium prawdopodobieństwa. Innymi słowy: każdy powinien coś tu znaleźć takiego, co pozwoli mu na identyfikację. Jeśli ktoś powie: „napisałaś o mnie, to moja historia”, to jest to, w moim odczuciu, najwyższe uznanie. Konstrukcja bohaterów to przede wszystkim wyposażanie ich w konkretny stelaż psychologiczny. Z określonego powodu Marta w mojej pierwszej książce ma lat dwadzieścia, Gośka trzydzieści, a Ewa czterdzieści… Każdy z tych przedziałów wiekowych to inne patrzenie na świat i na siebie, inaczej budowane relacje z drugim człowiekiem. Nie, nie ma tu portretów konkretnych ludzi, to nie są „powieści z kluczem”. Ale można takie odnieść wrażenie, bo kiedyś zorganizowałam grupowy wyjazd do Barcelony, bo Barcelona i Lizbona są oglądane moimi oczyma, bo szkoła flamenco istnieje naprawdę, bo sama tańczę flamenco i tango. To jest jednak tylko uatrakcyjnienie akcji. Nic więcej. Gdyby nie było fikcji, byłby to dokument. Dokument pisze się inaczej.
Czy temperament Hiszpanów naprawdę jest tak widoczny, jak opisuje to Pani w książce?
Na potrzeby historii tworzy się zawsze wyrazistsze typy ludzkie i wyrazistsze sytuacje. Po to, by coś lepiej zilustrować. W jakimś sensie Paco, czy inni powieściowi panowie z Hiszpanii, mieszczą się w tamtej „średniej statystycznej”, jakoś oddają południowy temperament. Ale takich ludzi możemy spotkać wszędzie. W Polsce, wśród Polaków – też. Nie jest tajemnicą, że pewne zawody ułatwiają kontakt z kobietami. Artysta pod każdą szerokością geograficzną ma ten problem, że nakłada się na jego ludzki obraz ten sceniczny, wykreowany. Jeśli na scenie gra czułego kochanka, takim większość chce go widzieć i w życiu. No i często – nazwijmy to tak – los wodzi go na pokuszenie… Nie zawsze kończy się to dobrze. Przede wszystkim dla łatwo zakochujących się kobiet. Z Hiszpanami jest o tyle „trudniej”, że to i inna kultura niż nasza, chciałam przede wszystkim na to zwrócić uwagę. Bo chociaż świat się skurczył, jesteśmy globalną wioską itd, to jednak różnice pozostały, czasami w drobiazgach, ale te drobiazgi mają ogromne znaczenie. Jak choćby to, o czym w „Do zobaczenia w Barcelonie” mówi Gośka, że co innego znaczy „te quiero”, a co innego „te amo”, choć oba sformułowania tłumaczy się jako „kocham cię”. Lepiej o tym wiedzieć zawczasu…
Kiedy powstał pomysł na napisanie książki?
Pomysł na pierwszą książkę pojawił się wtedy, kiedy rozstałam się z telewizją. Wcześniej zrobiłam reportaż o flamenco i film dokumentalny o twórczyni poznańskiej szkoły flamenco, marzył mi się kolejny film i solidnie przygotowywałam się do niego. Chciałam pokazać „flamenco po polsku” pełniej, wszechstronniej, część zdjęć miała być kręcona – oczywiście – w Hiszpanii, rozmawiałam o tym z Teo, planowaliśmy, że będzie narratorem w tej opowieści. No, ale z różnych powodów film pozostał jedynie ideą, a ja czułam ogromną potrzebę podzielenia się wiedzą na temat flamenco. Nie chciałam jednak pisać podręcznika, więc wplotłam taniec w ludzką historię. Zresztą, o flamenco bez ludzkich emocji, nie da się opowiadać. Najpierw wymyśliłam konstrukcję ronda, potem, że będą to cztery postaci, które spotykają się z powodu tańca i miasta… W sumie, zmieniłam tylko język komunikacji, kamerę zastąpiłam piórem. Podobnie byłby zbudowany film, gdyby powstał.
Czy pisanie sprawia Pani przyjemność?
Pisanie jest ogromną frajdą. Jest taki moment „przekroczenia”, wtedy zaczyna się magia. Najpierw wymyśla się postaci, umieszcza w określonym miejscu, zarysowuje ich historię (ona nie musi być potem wyraźna w książce, ale postać powinna zostać wymyślona precyzyjnie, by móc przewidzieć jej późniejsze reakcje) i zaczyna się gra. Jak w szachach. Akcja – reakcja. I nagle… nagle odkrywamy, że to nie my kreujemy postaci, tylko one nas ciągną za sobą. Ożywają, wybijają się… „na niepodległość”. Tak, tak się dzieje! Kiedy osiągam ten magiczny punkt, wtedy siadam do dalszej pracy z ciekawością, co nowego się zdarzy. Daję się porwać i zaskoczyć. Staję się czytelnikiem, będąc jednocześnie twórcą. Cała precyzyjnie wymyślona intryga może w jednej chwili zamienić się w gruzowisko… Ale podobnie zdarza się, kiedy robię filmy. Czasami precyzyjnie wymyślony scenariusz ląduje w koszu na śmieci, bo bohater powiedział coś, czego się nie spodziewałam, a co pociągnęło dalszą naszą rozmowę. Wystarczy być otwartym na ludzi, ciekawym świata, patrzeć i słuchać. W odróżnieniu jednak od filmów, które w moim przypadku są dokumentalne, książki to fikcja, pożywka dla wyobraźni. I to jest piękne. Fantastyczna odtrutka na świat.
Czy pisze Pani kolejną powieść? A może Ewa, bohaterka znanej nam z Barcelony historii raz jeszcze pojedzie do Barcelony w następnym tomie książki?
Obie powieści mają formę otwartą, zakładają więc jakiś „ciąg dalszy”. Niekoniecznie on musi być stworzony przeze mnie. Historię może sobie dopowiedzieć każdy czytelnik indywidualnie, w zgodzie z własnym doświadczeniem czy intuicją. Piszę następną, bo tak to już jest, że raz uruchomione koło zamachowe trudno zatrzymać. Ja jestem zbieraczem historii, więc różnych opowieści we mnie jest pełno. Może podejmę temat z książki, którą pisze Maria w „Powrocie do Barcelony”? Bardzo mnie ciekawi dalsza historia La Tormenty… A może powstanie ciąg dalszy o Ewie i Paco, kto wie? Za wcześnie na deklaracje. Na razie jestem ciekawa, jak „Powrót do Barcelony” zostanie przyjęty, czy w ogóle ktoś będzie chciał kibicować mojemu dalszemu pisaniu. Książka, jak każdy akt twórczy, największy ma sens, kiedy znajduje odbiorcę. Nie lubię niczego odkładać do szuflady.
Tak, historia tworzona przez Marię, zapowiada się równie fascynująco i mogłaby, być zupełnie odrębną, piękną i pełną emocji powieścią. Tego też Pani życzę! Pięknych historii i niekończącej się frajdy z pisania. Dziękuję za rozmowę!
Sylwia Grochala-Winnik