Nic nie jest takim, jakim być powinno. Nic nie jest tam, gdzie chcielibyśmy, by było. Nic nie toczy się według naszych oczekiwań. Nic z tego, co jawiło się zawsze jako naturalne, nie jest już takim. Nie jesteśmy tam, gdzie nam się wydaje, lecz w miejscu, w którym znajdujemy się rzeczywiście. Wszyscy i wszystko zasługują na nowe poznanie i nazwanie zarazem. Tylko jedno nie zmienia się: upływ czasu.
Idziemy więc nawet wtedy, gdy we własnym przeświadczeniu zatrzymaliśmy się w punkcie postrzeganym przez zmysły, umysł, emocje, instynkty, jako wybrany. „Otchłań jednorodności” i „Golgota niuansów” – wykluczające się żywioły, które równocześnie rozpinają ludzką egzystencję. Czasem do bólu, czasem do nieczucia bólu i są mniej lub bardziej uświadomioną reminiscencją „stanu sprzed narodzin, blasku czystej uprzedniości”, za którymi tęsknimy broniąc się przed osamotnieniem. Żyją wokół nas, a może nawet i w nas ci, którym „nie potrzeba innych światów”, potrzeba luster (…)”. W tak ukształtowanym świecie, swoistym imperium, „miłość nie męczy, nie boli, nie objawia się w namiętności, która pochłania i odbiera rozum (…)” i trwają jedynie „martwe embriony pragnień, cienie rzeczy i ślady gestów”. Dzięki temu pozostajemy nierozpoznani „pod maską podobieństwa”, a ludzie stają się „dalecy sobie i anonimowi”. Tak ukształtowany krajobraz społeczeństwa ujawnia okrutną prawdę, iż „świat bez tyranów byłby równie nudny jak ogród zoologiczny bez hien”. Cała ta panorama, jakiej ludzkość jest kreatywny pierwiastkiem nie podąża jednak ku beznadziei. „Wschodzi słońce brnąc przez dryfujące chmury. Ziemia wyłania się z mroku. Widzę, że jest piękna (…)”.
Cały powyższy akapit jest syntezą prawie godzinnego monodramu „Deus ex machina”, jaki tydzień temu zaprezentował Jacek Zawadzki – autor scenariusza i inscenizacji. Widowisko oparte na tekstach „Parawanów” Jeana Geneta, „Historii i mitów” Emila Ciorana, „Księgi niepokoju” Fernando Pessoa i „Śpiącego” Walta Whitmana oraz własnych dygresji Jacek Zawadzki uczynił przejmującym wykładem, wręcz wiwisekcją ludzkiej umysłowości ze sprowadzonym do niezbędnego i nieuniknionego minimum wpływu zmysłów. Tekst, tekst i jeszcze raz tekst – to absolutna dominanta oraz klucz do podjęcia ścieżek refleksji misternie odsłanianych w kolejnych frazach przedstawienia. Żadna nie zasługuje na pominięcie, każda wabi realnością, wszystkie mają wpływ na pozostałe. Tę korelację Jacek Zawadzki zademonstrował nie tylko autentyzmem ekspresji, ale też cyzelowaniem poszczególnych słów i zdań. W tle brzmiały III symfonia Pieśni Żałobnych Henryka Mikołaja Góreckiego, „Lament Ariadny” Claudio Monteverdiego oraz przejmująca do szpiku kości pieśń „Mglista” z albumu „Rabit Eclipse” zespołu „Księżyc”. W całość złączył te utwory Marcin Czarnota.
Takiej koncentracji treści bardzo dawno nie można było w żadnym ze spektakli teatralnych pokazywanych w ostatnich latach na naszym terenie. Srebrnogórska Przestrzeń Artystyczna (czyli „Aniołek”) tym razem była także miejscem (zapowiadanego przez VVENA.PL) kolejnego autorskiego przedstawienia zrealizowanego w pełni przez Jacka Zawadzkiego. Należy tu przypomnieć „Moskwę – Pietuszki” – widowisko, które było pokazywane także w Srebrnej Górze w listopadzie 2016 r. Na uznanie zasługuje także środowisko kreatorów kultury w Gminie Stoszowice z Norbertem Szandrowskim na czele, dzięki którym mamy możność stykać się z tak wysublimowaną sztuką sceniczną (innym tego przykładem było widowisko „Anioły umierają stojąc” Włodzimierza Butryma wystawione w marcu br.). Po przedstawieniu, Jacek Zawadzki mówił przybyłym, że „Deus ex machina” pokazane 28 kwietnia br. to prapremiera i jednocześnie jego osobisty sprawdzian formuły widowiska. Nieliczni (niestety) widzowie byli pod mocnym wrażeniem i raczej nie z pytań, lecz z mimiki można było zorientować się w intensywności przeżyć. Niemałe znaczenie podczas całego przedstawienia miała szata bohatera sztuki. Zaprojektowana przez Norberta Szandrowskiego –jako mapa kuli ziemskiej – symbolizowała (być może) dźwiganie świata i pragnienie jego przemieniania uwidocznione w finale. Rekwizytem, który wzbudził jednak największe zaintrygowanie była wydrążona w drzewie jesionowym ciężka maska (swego rodzaju mitra). Autorem projektu maski i jej wykonawcą był Marek Ruszkiewicz. Aktor pojawił się z nią w początkowej fazie, po czym stała się – jako coś na kształt postumentu – centrum kolejnych wypowiedzi. Niewykluczone, że choć być może nie było tego w pomyśle Jacka Zawadzkiego, owa maska była „drugą” czy nawet „alternatywną” postacią monodramu. Także po zakończeniu pozostawała tam, gdzie zakończyła swoją „rolę” i „przypatrywała się” nam… Zbieg okoliczności czy jeszcze jedna metafora?
Jacek Zawadzki przyjechał do Srebrnej Góry nie pierwszy raz. I nie pierwszy raz – oby nie ostatni – powierzył tym, którzy znaleźli czas na spotkanie ze sztuką wysokiej klasy – coś więcej niż tylko łańcuch teatralnych sekwencji. Podzielił się przeżywaniem bólu egzystencji i uczynił to szczerze. Jego „Deus ex machina” – spektakl skonstruowany minimalistycznie w warstwie formy i maksymalistycznie w sferze treści należało zobaczyć, by zainicjować monolog w sobie, a jeszcze bardziej dialog pomiędzy sobą, a innymi ludźmi. Aktor nie zraził się skąpą frekwencją (krzesła zajęte były ułamkiem wszystkich przygotowanych dla publiczności), za co należy schylić czoła. Cały opis pierwszych wrażeń można przeczytać na blogu www.kotowicz.pl
Krzysztof Kotowicz