Są prawdy oczywiste, których nikt nie kontestuje, jeśli nie chce się skazać na opinię braku rozsądku. Są też prawdy jeszcze nieodkryte oraz zapomniane, o których rozmawia się wśród ludzi świadomych swoich intelektualnych potencjałów. I są wreszcie prawdy, co do których wiedza jest zakłócana z lęku przed traumą nazwania rzeczy po imieniu, może ze strachu przed odpowiedzialnością, a może z powodu bezrefleksyjnego powielania nieprawdy.
Sylwia Winnik w zapisie świadectw „Dziewczęta z Auschwitz”, Erin Einhorn w reportażu-rzece „Ukryte stronice” i… Joseph Conrad w noweli „Jądro ciemności” – kolejno w ciągu kilku ostatnich dni przeczytałem te książki – dają trzy różne klucze do prawdy o mechanizmie zbrodni niewyobrażalnej po ludzku, a jednak dokonanej przez ludzi. To jakby okna, przez które można zobaczyć przynajmniej fragment prawdy.
Prawda o zagładzie, której symbolem jest niemiecki obóz koncentracyjny Auschwitz-Birkenau, jest kontestowana – byli i są ludzie, różnych zresztą narodowości, kwestionujący skalę, formę i skutki eksterminacji, czyli zaplanowanego i konsekwentnie realizowanego planu ludobójstwa. Nadal nie wiemy wszystkiego o zbrodni wywołanej i przeprowadzonej przez Niemców i nie jest pewne, że kiedykolwiek poznamy całą prawdę. Do dzisiaj bowiem nie policzono, nie wskazano z imienia i nazwiska każdej z ofiar i nigdy nie dojdzie do indywidualnego ich pożegnania, choćby dlatego, że ich ciała uległy spopieleniu w obozowych krematoriach lub zostały pośmiertnie sprofanowane brakiem pochówku. Czas destruktywnie działa na pamięć zbiorową – ubywa świadków tych koszmarnych zdarzeń. Upływ czasu zaciera również pamięć indywidualną, bo nawet żyjący jeszcze byli więźniowie obozu (obozów) składają świadectwa, jakie z natury rzeczy mają bardziej charakter subiektywnych wspomnień.
Po drugiej stronie są zbrodniarze – skazani i nieskazani, wskazani z imienia i nazwiska, ale też nadal ukrywający swoją tożsamość, miejsce pobytu, tuszujący swoją rolę czy wręcz usprawiedliwiający swoje czyny. Śmiem sądzić, że nigdy nie dojdzie do skompletowania listy sprawców i ich, nawet pośmiertnej” infamii. Ci ludzie – oni sami, ich potomkowie, ich znajomi, ich środowiska, instytucje i korporacje, które czerpały z ich różnych cech (wiedza, umiejętności), lub które kontraktowały ich w zamian za milczenie czy mataczenie – są armadą kłamstwa. Na samą myśl, że mogliby stanąć oko w oko z nagą prawdą o ich zbrodniach oraz przeczuwając zasadnie karę, jaka mogłaby ich spotkać za to, co uczynili, są zdolni do wszystkiego, by prawda nie ujrzała światła dziennego. Nie jest tajemnicą, że pod osłoną fasadowej denazyfikacji w powojennych strukturach obu niemieckich państw i mimo procesu norymberskiego, niepoliczona i bardzo często anonimowa liczba funkcjonariuszy III Rzeszy, nie tylko uciekła od odpowiedzialności, ale przeistoczyła się w pełnoprawnych uczestników struktur politycznych, państwowych, samorządowych i biznesowych.
Mamy zatem gordyjski węzeł splątany kłamstwami, manipulacjami, matactwami, sterowaną amnezją, ale też traumami, dezorientacją, naturalnie słabnącą pamięcią i odchodzeniem świadków. Nie bez wpływu jest bieg historii niezauważanie zasypującej nowymi faktami, tamte sprzed około 70 – 80 już lat. Tym bardzie nie odważę się recenzować wspomnianych na wstępie publikacji. Ich wartością jest zmierzenie się z tym zasupłaniem dziejów i ich konsekwencji.
Mogę z przekonaniem napisać, że w niedawno prezentowanych w Ząbkowicach Śląskich „Dziewczętach z Auschwitz” udało się – wprawdzie symbolicznie – nadać milionom ofiar imiona i nazwiska. Jest bowiem dramatem i skandalem jednocześnie to, że masowo zadawana śmierć pozbawiła tak licznych ludzi choćby śladu w postaci daty zgonu i miejsca pochówku. Sylwia Winnik, utrwalając wspomnienia dwunastu kobiet, zdołała poruszyć prawdę, że zagłada w czasie wojny to przerywane biografie konkretnych ludzi i sagi konkretnych rodzin. Bezmiar osobistych udręk jest do dzisiaj nadal niewypowiedziany.
Zapłakałem…
„Ukryte stronice” to ubrana w fabularną opowieść, relacja o niezwykle i wielokrotnie złożonych dziejach rodzin: żydowskiej i polskiej. Jedno z pokoleń ich obu znalazło się na skrzyżowaniu zbudowanym wbrew ich planom i jakby na przekór, wskutek kolein historii najnowszej, niespodziewanie zmienionym w rondo (mówi się czasem, że „historia kołem się toczy”). Erin Einhorn zobrazowała wycinki indywidualnych pamięci, nałożyła je na siebie, aby ukazać topografię charakterów ludzi, których zderzono w niewyobrażalnie dramatycznych i skomplikowanych okolicznościach przed, w trakcie i po wojnie.
Otworzyłem oczy…
Joseph Conrad, pisząc „Jądro ciemności” nie mógł widzieć ogromu dewastacji cywilizacji, jakiej dokonały totalitaryzmy niemiecki i sowiecki. Snując meta-metafizyczną narrację, poniekąd nacechowaną autobiograficznymi kreskami, antycypował źródło i istotę zarazem, katastrofy jaka spotyka całą ludzkość, gdy człowiek odbiera drugiemu człowiekowi jego nadprzyrodzoną godność. Jej osią jest prawo do życia warunkujące wszelkie inne prawa, które nie mają szans ziścić się, gdy to pierwsze ulega destrukcji. Żądza posiadania rzeczy, żądza władzy nad innymi są dwugłosowym prologiem trzeciej żądzy. Żądzy śmierci, także własnej. Iluż to ludzi bezwiednie powtarza „raz się żyje…”. Czyż nie widzimy hekatomby… Umierających z głodu? Zabijanych na życzenie formułowane przez rodziców czy przez dzieci? Skazywanych na śmierć za inną wiarę? Pozbawianych życia w nieustannie trwających (także w Europie) „zbrojnych konfliktów”, jak nazywa się wojny domowe i toczone przez granice państw? Mordowanych w niespodziewanych chwilach i miejscach poprzez podejmowanych z premedytacją zamachów i aktów terroryzmu? Ginących w wyniku egoizmu, nieodpowiedzialności czy brawury na drogach lądowych, wodnych i powietrznych?
Drżę…
Krzysztof Kotowicz