Wysiadłyśmy na stacji gdzieś pod Dortmundem i przywitał nas deszcz. Ogarnęłyśmy się, dopakowałyśmy i poszłyśmy łapać na wylotówkę ze stacji. Ja w czerwonej deszczówce, Inga w niebieskiej, jednego mogłyśmy być pewne – było nas widać. Tylko godzina była mało sprzyjająca bo niewiele samochodów wyjeżdżało ze stacji, było koło 6.
Zawsze ciężko jest zacząć, jak już się jedzie i łapie kolejne auto danego dnia, to wychodzi to zupełnie naturalnie, ale start nie jest łatwy. Bo dlaczego Ci ludzie mieliby nas w ogóle zabrać? Dlaczego mieliby okazać nam dobroć? Jadą do swojego celu, zajęci swoimi sprawami, po co mieliby kogoś zapraszać w swoje życie, chociażby na chwile… Razem z nami, kawałek dalej stopa łapie kobieta. Ubrana zbyt elegancko jak na stopa, ale wciąż nie wyzywająco, ma małą torbę. Chwilę później poddaje się i idzie pytać każdego kierowce tira. Wydaje nam się, że właśnie zaczyna dzień pracy…
Ostatecznie zabiera nas Niemiec, przedstawiciel firmy produkującej buty, jedzie na spotkanie pokazać towar. Opowiadamy o Taize i ku naszemu zaskoczeniu kojarzy to miejsce! Mówi, że jest katolikiem i opowiada o swojej wspólnocie. Jedzie niedaleko, ale nam po drodze, niestety tam gdzie powinien nas wysadzić leje rzęsisty deszcz.
„Spieszycie się? Jak nie, to zabiorę was ze sobą, a potem wysadzę bliżej tam gdzie powinnyście być. Spotkanie potrwa tylko pół godziny” No pewnie, że jedziemy! Okazuje się, że spotkanie ma w maleńkiej mieścince, nad której rynkiem na stromym zboczu pnie się winnica. Właściwie winnice są wszędzie dookoła, a restauracje mają na dachach ogromne beczki z których rozlewają wino. Pierwszy raz w życiu widzimy winnicę, nawet nie zauważamy jak długo go nie ma, po prostu patrzymy. Wraca i zabiera nas specjalnie na górę, żeby pokazać panoramę miasteczka, wyciągamy aparaty żeby uchwycić widok, a on staje na środku ronda, akurat tam najlepiej było widać 🙂 W drodze na autostradę zatrzymujemy się w polu.
„Jak tu jesteśmy musicie mieć zdjęcie w winnicy!”. Próbujemy niedojrzałego jeszcze winogrona, robimy zdjęcia i jedziemy dalej. Bierzemy od niego e-mail- wyślemy zdjęcia z podróży. Wysadza nas na stacji skąd zabieraja nas małżeństwo mieszkające w Anglii, nie łapiemy dłużej niż 20 min. Z przyzwyczajenia szukam drzwi po złej stronie samochodu 😀 Jedziemy maleńkim kamperem, siedzimy na kanapie bez pasów dobre 2 metry za siedzeniami kierowcy i pasażera. Kobieta usilnie szuka na mapie drogi, gdzie nas wysadzić i jak mają jechać dalej, wracają do kraju, ale koniecznie chcą jechać przez Luksemburg. Pytamy dlaczego „Cała Europa tam tankuje, mają najtańsze paliwo!”. Wysadzają nas na ogromnej stacji i jadą dalej.
Jest dobrze, stoi trochę tirów, jeżdżą samochody, jak dobrze pójdzie zaraz będziemy we Francji. Jak tylko kończymy jeść stacja pustoszeje, nic nie jedzie, idziemy do tria na polskich rejestracjach. Nie może nas zabrać, nie ma zlecenia, ale może kawę wypijemy? Cieszę się, że Inga poznaje gościnność polskich tirowców, bo jest bardzo charakterystyczna: kawę zawsze zrobią 🙂
Sprawdzamy mapy na googlach, też zabieramy meila żeby podrzucić wspomnienia. „Nie boicie się? Ja bym się bał! Chociaż we dwie to zawsze raźniej, raz wiozłem dziewczynę, jechała sama, przerażona była, bo raz źle wsiadła i musiała uciekać.” W życiu nie pojechałybyśmy same… Kierowca pyta przez radio czy ktoś by nas nie zabrał, ale nikt nie jedzie na Francję. Wysiadamy i łapiemy na wylocie z parkingu. Jakiś czas później widzę, że cały czas wywołuje kierowców przez radio, co tłumaczy czemu każdy tir przejeżdżając trąbi na nas, chyba chcieli nam dać znać że wiedzą o nas czy coś…
W końcu jedziemy już z Francuzem. Mówi w każdym innym języku tylko nie angielskim, więc głównie macha do nas, a ja przetrząsam francuskie rozmówki. Denerwuje się, że rząd Francji to mafia bo wszędzie stawiają radary drogowe. Mówi że ma sąsiada Polaka (zabawna jest ta mieszanka francuskiego, rosyjskiego i niemieckiego, ale rozumiemy się) i że Polska to „wódka i kiełbasa krakowska”. W szoku aż proszę żeby powtórzył, bo powiedział to po polsku! 😀 Taka nasza sława… Przekraczamy granicę i od razu widać, że Niemiecki dryg się skończył, a Francja jest… przede wszystkim żółta. Otaczają nas wypłowiałe barierki drogowe, spalone od słońca pobocza i pola. Wysiadamy tuż przed Metz. Ogromna stacja, mnóstwo rodzin z dziećmi, tirów i ludzi. Decydujemy się na posiłek, a w tym czasie wszyscy się rozjeżdżają… „Zauważyłaś że ilekroć coś jemy wszyscy wyjeżdżają ze stacji?! Następnym razem łapiemy od razu”
Pogoda jest kapryśna, wieje mocny wiatr, który przegania chmury, co chwile pada i pali słońce na zmianę, płaszcze wyciągamy z 8 razy, zawsze za późno. Mamy dość, decydujemy się odpuścić Paryż, jedziemy prosto do Taize. To na południu, przynajmniej będzie ciepło. Łapiemy długo stopa, nikt nie jedzie w kierunku Lionu, albo nie chcą zabrać. Doczepia się do nas kierowca tira, chyba z Włoch, nie ma miejsca, nie jedzie w naszą stronę, ale stoi obok nas, a mi w rozmówkach co chwile miga pytanie „Czego Pan tu szuka?”. W końcu odchodzi. Zabiera nas Belg, jedzie bardzo daleko, aż do Dijon. Mówi piękną angielszczyzną i po drodze opowiada o okolicy. „Tutaj była Joanna D’arc, kojarzycie? A tutaj przebiegał front drugiej wojny światowej, dlatego wszędzie są kartonowe figury żołnierzy, mnóstwo ludzi zginęło…” Opowiada trochę o Francji, tłumaczy numery na francuskich rejestracjach. „To numery regionu, np. centrum Paryża to 75, a okolice, to od 92 do 96. Jest taka pijacka gra, wywołuje się numer, trzeba go odwrócić i powiedzieć jaki to region, kto zgadnie- pije. Wierzcie lub nie, nigdy nie piłem alkoholu.” Śpimy na zmianę z Ingą, najpierw ona z tyłu, potem zamieniamy się miejscami. Wysiadamy, znów ogromna stacja, czuć, że jesteśmy dużo niżej – jest bardzo ciepło. Łapiemy od razu w beznadziejnym miejscu, ale obie stwierdzamy: jak będą chcieli zabiorą i stąd. I mamy racje, łapiemy Francuza, który obraża się kiedy pytamy go o to czy mówi w innym języku niż francuski. Zero zrozumienia, napisał że podwiezie nas 50 km, nie mam pojęcia czy w dobrą stronę. Wysiadamy już za autostradą, tuż przed zdjazdem na nią, jesteśmy w Baune. Dość blisko celu, wypadałoby znaleźć drogi krajowe. Idziemy do McDonalda, fakt, że od tyłu, ale płotu to się nie spodziewałyśmy… Kto ogradza McDonalda?! Przerzucamy plecaki, Inga przecenia płot który ugina się i sprowadza ją na ziemię 😀 Sprawdzamy jakie inne przekąski mają Francuzi i idziemy łapać gdzieś na drogę. Jest wieczór, trzeba koniecznie coś znaleźć. Sam zaczepia nas młody Francuz- Alexis. Musimy wyglądać niewyraźnie. Zabiera nas w kierunku Chalon-Sur-Saone i wysadza przy hotelu w razie jakbyśmy nie złapały nic. W duchu się śmiejemy, przecież mamy tylko 20 euro…
Idziemy sporo pieszo, ale okazuje się, że kawałek dalej na zatoczce zatrzymał się dla nas samochód. Młody Cygan (miał może z 16 lat!), ubrany w nienaganną koszulę, ze złotym zegarkiem i sygnetem na ręce zabierze nas na wyjazdówkę w stronę Tourne. Nie mamy wyjścia- wsiadamy i przygniata nas fala jego perfum, właściwie nie fala, lawina. Ruszamy, coś uparcie stuka, auto ledwo jedzie.
„Nie dojedziemy, rozsypiemy się po drodze, no nie dojedziemy!” mam w myślach, chyba z wrażenia zapomniałam się modlić- co mam w zwyczaju jak ktoś jest podejrzany. Próbuję go zagadać, ale słabo mówi po angielsku. Cały czas rozmawia przez telefon, rozumiem co 6 słowo i wiem że mówi o nas- co mnie jeszcze bardziej przeraża. „Sprzeda nas na kawałki, okraść nawet nie ma z czego przecież…” Okazuje się, że wysadza nas idealnie, a na parkingu czeka na niego kolega i razem jadą dalej. Dostajemy po nosie, lekcja tolerancji i wiary w ludzi, bo jak się okazuje marnie z tym u nas, nie mógł nas lepiej podwieźć!
Ostatnia prosta, jest ciemno, idziemy poboczem, wątpimy że ktoś się zatrzyma, ale nie widzimy miejsca na rozłożenie namiotu… Chcemy dotrzeć do Tourne i koniec.
„- Myślisz, że tu umrzemy?
– Głupio by było, być tak blisko Taize i umrzeć, chociaż tam dojedźmy.”
Zabiera nas busikiem chłopak wracający z festynu dobroczynnego, wraca po 3 dniach zmęczony, dziękujemy, że się zatrzymał „Nie ma sprawy, to po drodze, przecież i tak jadę.” W Tourne szukamy miejsca do spania, jest koło 23, Inga chce zapytać czy mogłybyśmy spać u kogoś w ogrodzie, ale chyba nikt nam nie zaufa tak późno. Dochodzimy do znaku kempingu idziemy w tamtą stronę, ale to dużo za daleko, nie mamy siły. Jesteśmy koło rzeki. Pytam jakiegoś chłopaka, czy jakbyśmy tam spały to policja nas nie zgarnie. Rozmowa jest zabawna, bo on pisze w komórce, po francusku, tłumaczy na angielski, ja odpowiadam po angielsku (dzięki Ci translatorze Google!). Rozumie, że potrzebujemy tylko miejsca do spania, bo wszystko mamy.
– „To ja was zabiorę, znam ciche, spokojne miejsce, z tamtej strony rzeki”
Jest 23, jakiś kolo w moim wieku chce mnie zabrać w ciche spokojne miejsce… nooo nie. Zapalają mi się wszystkie lampi kontrolne.
– „Dzięki, my w sumie już zmęczone jesteśmy, położymy się, tu jest ok”.
Tej nocy śpimy bez namiotu, bałam się go tam rozkładać, a noc jest ciepła. Indze bardzo nie podoba się ten pomysł, ale przekonuje ją że szybciej się obudzi i usłyszy zagrożenie w ten sposób. W sumie jest pięknie, niebo pełne gwiazd, bez chmur, obok spokojna rzeka, niedaleko duży most oświetlony, śpimy pod parasolem wierzby. Tylko trochę nad nami jakaś impreza na parkingu, ale taka jest cena spania w centrum…
POPRZEDNI ODCINEK…. …..KONTYNUACJA ZA TYDZIEŃ
Natalia Junik