Oddychając nie zdajemy sobie sprawy z tego, że oddychamy. Dopiero niemożność złapania powietrza uświadamia nam ten toczący się nieustannie proces. Od przebudzenia do zaśnięcia widzimy otaczający nas świat i tylko wtedy, gdy czegoś nie możemy zobaczyć, orientujemy się w tym, jak ważne jest widzenie. Doświadczamy, że wokół nas jest ciepło lub zimno dostosowując się do sytuacji, ale dopiero pod wpływem poparzenia czy odmrożenia orientujemy się jaki wpływ na naszą równowagę ma temperatura.
Dom, nawet gdy jest tylko małym mieszkankiem czy wynajętym pokoikiem, jest jednym z tych egzystencjalnych fenomenów, których wartość rozpoznajemy, gdy go brakuje lub dzieją się w nim takie rzeczy, iż nie chcemy w nim przebywać. Przełożenie tych fundamentalnych prawd na mowę ciała z pominięciem słów, wymaga nie tylko szczególnej wyobraźni, ale też nie lada odwagi. Jednocześnie nie można podjąć się takiego dzieła bez nadzwyczajnej wrażliwości.
Spektakl „Dom Bernardy Alba”, zapowiadany przez Portal VVENA.PL , pokazany kilka dni temu w Lądku Zdroju, w reżyserii i z choreografią Artura Żymełki, okazał się czymś więcej, jak demonstracją wyobraźni i ujawnieniem wrażliwości. Dosłownie od pierwszej do ostatniej sekundy nie sposób było oderwać się od obrazu jawiącego się na scenie. Chwilami zdarzenia malowane tańcem, muzyką, światłem, strojami i rekwizytami powodowały, że oddech zatrzymywał się sam, w innych sekwencjach widz nawet oddechem nie chciał zakłócić tego, co działo się pomiędzy postaciami dramatu. W momentach, które mogły przerażać łzy same wysychały pod wpływem lęku o los tej czy innej postaci. W innych łzy pojawiały się w kącikach oczu ze wzruszenia. Gwałtowność odniesień pomiędzy bliskimi sobie bohaterkami sztuki została perfekcyjnie skontrastowana z fascynującą subtelnością intymnego zbliżenia postaci spragnionych siebie wzajemnie. Ta zresztą scena zasługuje na szczególne wyróżnienie nie tylko wobec choreografa, ale także, a może najbardziej ze względu na fenomenalny bezsłowny dialog obojga aktorów. Wiktoria Skrypnyk i Kostyantyn Popov dokonali na oczach widzów, a więc na scenie, rzeczy – zda się niemożliwej – byli bez słów wypowiadanych ustami i sam na sam ze sobą. Słowo „piękni” w odniesieniu do gry tancerzy w tym fragmencie widowiska zabrzmi być może banalnie, lecz nie znajduję innego słowa.
Widowisko baletowe inspirowane dziełem Federico Garcia Lorci było najbardziej delikatnym i zarazem najgłębiej dotykającym przedstawieniem, jakie widziałem w ostatnim czasie. Z najwyższym trudem szukam – pisząc te zdania – adekwatnych słów, by opisać to, co zobaczyłem. Śmiem twierdzić, że żaden obiektyw nie odda tego, co można było ujrzeć tylko na własne oczy. Wiem z całą pewnością, że chcę obejrzeć „Dom Bernardy Alba” raz jeszcze, by móc wniknąć w znaczenie poszczególnych scen. Michał Dawidowicz wcielając się w pierwszorzędną rolę Bernardy Alba był nie tylko dramaturgicznie, ale i duchowo centralną postacią całego przedstawienia. Karolina Sierakowska-Dawidowicz odtworzyła na scenie z absolutną precyzją i przejmująco do szpiku kości drżenia ludzkiej duszy rozszarpywanej na linie pomiędzy tym, co było „dotąd”, a tym co dzieje się „od teraz”. Paulina Mykietyszyn z charakterystycznym dla siebie jakby anielskim sposobem poruszania się i niezmiernie kobieca Emilia Kwaszyńska były w tym widowisku niezastąpionymi symbolami uczuć i emocji, w jakich znajdujemy się za każdym razem, gdy wybierać musimy między swoim „ja” i „ja” drugiego człowieka.
I tak już napisałem zbyt wiele słów, a powinienem odmieniać przez wszelkie dostępne formy gramatyczne słowo „piękno”. Nie podjąłem w ogóle wątku treści spektaklu, bo wówczas moja wypowiedź mogłaby stać się interpretacją, a przecież sztuki nie objaśnia się, lecz się ją przeżywa.
Krzysztof Kotowicz
Komentarze 1