W poczytnym ogólnopolskim tygodniku „Polityka” ukazał się wywiad z wywodzącą się z Ząbkowic Śląskich – Małgorzatą Tekiel, którą wielu obracających się w świecie muzyki zna jako „Teklę”. Zachęcamy do lektury interesującej rozmowy pod znamiennym tytułem „Lepiej niż facet”.
Joanna Podgórska: – Co nastolatce strzeliło do głowy, żeby grać na basie? W 1989 r. to był męski świat.
Małgorzata Tekiel: – To, że zostałam basistką, to przypadek. To, że muzykiem rockowym – przeznaczenie. Mając 16 lat, wiedziałam dokładnie, co chcę w życiu robić. Kupiłam gitarę i zaczęłam szukać pokrewnych dusz. Zafascynował mnie Jimi Hendrix i King Crimson, co zresztą zostało mi do dziś.
No to skąd ta basówka?
W liceum założyłam zespół i grałam na gitarze elektrycznej. Grając w Ząbkowickim Ośrodku Kultury, spotkałam starszych kolegów. Zaprosili mnie do zespołu, ale komunikat był taki: na gitarze to gram ja, dziewczynko, ale bas jest wolny. Potem okazało się, że to mój instrument. Jestem z nim absolutnie zrośnięta.
Wymaga dużych, silnych – chciałoby się powiedzieć: męskich – dłoni.
Ja mam bardzo małe ręce. Duża dłoń pomaga w technice, bo rozstaw palców jest większy. Ja muszę sobie radzić bez tego. Wydaje się, że basówka to prosta sprawa, cztery struny na krzyż. Ale to jest trudny instrument, bo tworzy pomost między rytmem a melodią i zarazem snuje swoją własną opowieść.
Byłaś pierwszą basistką w Polsce?
Chyba tak, ale w tamtych czasach nie było internetu… Może dziewczyny grały gdzieś po miejskich piwnicach? Ja na swojej drodze nie spotkałam innej basistki. Dopiero po kilku latach mojego grania, gdy z kapelą Będzie Dobrze zjechaliśmy całą Polskę, spotkaliśmy zespół Rivendell, gdzie grała basistka. Starsze pokolenie, m.in. Tytus z Acid Drinkers, twierdzi, że ja byłam pierwsza. Dziewczyny wtedy głównie śpiewały.
Jak byłaś odbierana?
Trochę jak dziwne zjawisko. Niektórzy nie wierzyli, że jestem dziewczyną. Brali mnie za faceta. Ubrana byłam tak jak koledzy, tak jak oni miałam dredy. Poza tym ja jestem trochę androgenem; bardziej kumplem niż damą. Jako dziewczyna musiałam tym bardziej udowodnić, że coś potrafię. „Ty grasz jak facet” – to miał być dla mnie komplement. Frustrujące. Nawet moi serdeczni przyjaciele, którzy organizowali koncerty, dziwili się, że ja jednak umiem grać. To naprawdę było wtedy męskie środowisko. Przeszłam poważną depresję, bo jestem osobą wrażliwą, trochę skrytą, i ten męski świat mnie przytłoczył. Ukrywałam swoją kobiecość. Nosiłam męskie ciuchy. Nie dlatego, że się siebie wstydziłam, to była forma ochrony, mimikry. Bo przecież kobieta nie może grać dobrze na basie. Dopiero po latach, gdy wyrobiłam sobie markę, zaczęłam dostawać recenzje, że gram lepiej niż niejeden facet.
Bardzo się różni dzisiejszy rockowy świat od tamtych lat 90?
To były złote lata dla polskiej muzyki rockowej. Wolność przyniosła ze sobą potężną falę energii. Coś się wyzwoliło. Gdziekolwiek się pojechało, były pełne sale. Nieważne – na 100, 300 czy 600 osób. Teraz to niemożliwe. Gra się niemal wyłącznie trasy weekendowe. Wtedy hulało od poniedziałku do niedzieli. O muzyce rozmawiało się całymi nocami. Powstało wiele grup na naprawdę światowym poziomie, które zostały potem zmarnowane przez wielkie koncerny i media.
Będzie Dobrze odnosiło wtedy sukcesy.
Wygraliśmy Mokotowską Jesień Muzyczną w 1993 r., ale na fali młodzieńczego buntu odmówiliśmy przyjęcia tej nagrody. Zespół rozpadł się potem z powodów ideologicznych. Ja nie traktuję sztuki jak rzemiosła. Nie jestem muzykiem do wynajęcia. A nasz lider nawrócił się na Jezusa. Byliśmy tuż przed nagraniem trzeciej płyty, materiał był gotowy, dwa lata przesiedziane na sali prób po cztery godziny dziennie. Mamy wchodzić do studia, a on mówi, że nie będzie tych tekstów śpiewać, bo to się nie zgadza z jego wiarą. To był cios. Ząbkowice Śląskie, z których wszyscy pochodziliśmy, to małe miasteczko i małe środowisko muzyczne. Nie było dokąd odejść. Lider zaproponował mi udział w zespole Nowe Jeruzalem, który miał w repertuarze wyłącznie piosenki o Jezusie, więc się nie zgodziłam.
I co zrobiłaś?
Trafili się Püdelsi. Maciek Maleńczuk zaproponował mi współpracę.
Przecież Maleńczuk to mizogin, który uważa, że kobiety powinny siedzieć w domu.
Wtedy jeszcze taki nie był. Spotkaliśmy się na jakimś koncercie, znajomi nas ze sobą poznali, pogadaliśmy o życiu, muzyce i jajecznicy, no i Maleńczuk powiedział: Zadzwoń, zrobimy zespół. Myślałam, że to tylko takie gadanie przy piwku, i bałam się zadzwonić. W końcu się odważyłam, bo ile można siedzieć w Ząbkowicach. Weszłam wtedy w środowisko mężczyzn, nie kumpli ze szkoły, ale facetów starszych ode mnie o dekadę. I to dopiero był naprawdę męski świat. Przyjechałam do tych Püdelsów do Krakowa mocno przestraszona. Nie było, że siadaj, może kawa albo herbata, tylko od razu klawisz play, pierwszy kawałek: graj. Pograliśmy – to teraz na miasto. Od wejścia po sto gram krupniku na wrzątku z goździkiem. Pij. Wypiłam. Potem faja, nie jakiś lekki blancik. Pal. Zapaliłam. Druga seta. Pij. Znowu faja. Wyszłam z tego jako tako trzeźwa tylko dlatego, że buzowała we mnie adrenalina. Wróciłam do mieszkania, którego użyczył mi kumpel, puściłam Coltrane’a i pomyślałam: k…, co ja tu robię. Pewnie mnie jutro wywalą, Ząbkowice będą huczeć, a ja skończę w fabryce. Następnego dnia była próba i okazało się, że mnie przyjęli. Jednak to był pierwszy raz, kiedy zetknęłam się z tym, o czym faceci rozmawiają w busie po koncertach… Cycki, dupy, pieprzenie panienek, czasem coś o sztuce. I ja w tym jak dzieciak napakowany misją i ideami.
No cóż, Sex and Drugs and Rock and Roll…
Do świętych nie należę, ale nigdy sobie nie pozwoliłam na utratę kontroli. To był fajny, wesoły rock and roll i świetnie się bawiliśmy.
Długo z nimi grałaś?
Trzy lata. Potem Maleńczuk odszedł i założył swój własny zespół pod szyldem „Maleńczuk”. Zaprosił mnie do tego składu. Ale ten projekt nie przynosił takich pieniędzy, jakie Maciek potrzebował przerabiać. Został jurorem w programie „Idol” i wrócił do Püdelsów. Pokazał się w telewizji, zaczął być znaną gębą i od razu wzrosły mu stawki koncertowe, sypały się kolejne propozycje. Dla mnie już wtedy miejsca w Püdelsach nie było.
Zostałaś na lodzie?
Trochę tak. Ale nie mam żalu. Czasem drogi się rozchodzą. Środowisko muzyczne było już wtedy inne. Poza tym pojawiało się coraz więcej kobiet, basistki, perkusistki. To było super. Nawet nie musiałyśmy dużo ze sobą rozmawiać, żeby czuć jakiś rodzaj wspólnoty. Wiedziałam także, jaką muzykę chcę grać. Jestem beneficjentką lat 90. i ich ofiarą równocześnie. Beneficjentką, bo tworzenie muzyki miało wtedy sens, ludzie chcieli jej słuchać. A ofiarą dlatego, że uwierzyłam, że tak będzie zawsze. Moje pokolenie patrzyło na starszych o 10 lat kolegów, którzy tak jak my cały czas mieli pełne sale na koncertach, mieli co robić, nagrywali kolejne płyty. Myśleliśmy, że za 10 lat będzie tak samo. Nikt nie szedł na studia, nie myślał o jakichś alternatywnych scenariuszach na życie. I nagle to się skończyło. Na początku wieku pojawili się didżeje i kluby wolały zapłacić jednemu człowiekowi zamiast ekipie, która wlecze za sobą wóz ze sprzętem. Gwiazdy zaczęto produkować w programach typu talent show i punktem wyjścia stała się popularność, a nie to, co masz do powiedzenia. Jakoś przetrwałam ten okres. W 2004 r. założyliśmy zespół Soomood, który gra arabski folk w połączeniu z mocnym uderzeniem, elektroniką i głosem Rasm Al-Mashan. Ten zespół to moja perełka. Wiem, że to, co robimy, jest naprawdę na światowym poziomie. Ale wtedy nie trafiliśmy jeszcze we właściwy czas. Mieliśmy nadzieję, że da się z tego utrzymać. Nie dało się.
To z czego żyłaś?
W wieku 39 lat po raz pierwszy poszłam do pracy. Musiałam się nauczyć robić wiele rzeczy naraz. Piszę muzykę do spektakli teatralnych, do filmów dokumentalnych, mam zespół i pracuję na etacie w firmie Arcade Audio, która handluje sprzętem muzycznym. Po latach życia w kokonie środowiska muzycznego zderzenie z rzeczywistością było trudne. W Polsce ten tort nie jest dzielony sprawiedliwie. Ja nie mówię, że radio powinno puszczać w kółko Stańkę czy Bad Brains o godz. 15. Niech będzie i dyskoteka, i reklamy proszku, ale nie tylko to. W Polsce jest kilka nazwisk, które grają na wszystkich świętach kiełbasy. Psują rynek i gust muzyczny publiczności. To boli. Dla mnie najtrudniejszy był moment rozwiania nadziei. Robisz coś uczciwie, wkładasz w to całe serce i wiesz, że jest dobre, a potem okazuje się, że nic z tego nie ma. Bańka pryska. Nie chodzi o to, żeby jeździć limuzyną i bawić się na tylnym siedzeniu, ale żeby chociaż starczyło na czynsz i ruskie pierogi.
Biedowałaś?
Ojejku, strasznie. Ale sobie to cenię, bo poznałam życie z dwóch stron. Od wyciągania z kieszeni rulonów pieniędzy i wydawania ich w sposób wręcz bezczelny aż po sytuację, gdy po prostu nie ma co jeść. Z własnego doświadczenia, a nie z opowieści, wiem, jak to jest, kiedy wyłączają ci prąd, mieszkanie jest zadłużone, a w spiżarce już dawno skończył się makaron.
A jak dziś w środowisku muzycznym radzą sobie kobiety?
Jeszcze w latach 90. zaczęły się pojawiać całe damskie składy, choćby Oczy Cziorne. A potem to już się całkiem przełamało. Zadziałały zachodnie wzorce, internet, feminizm. Dziewczyny nabrały odwagi. Dzieją się fajne rzeczy. Jest już w Polsce organizowany europejski projekt Rock Camp for the Girls, czyli warsz- taty dla dziewczyn, na których uczą się grać. Przychodzą 14-latki w koszulkach Metalliki i wymiatają na gitarach. Świetna sprawa. Są kobiece festiwale – np. w Krakowie Kobieca Transmisja.
Ty też bierzesz udział w damskim projekcie Pochwalone, czyli: baby i feministki, matki i singielki, podlotki i wiedźmy.
Zaprosiła mnie Nika z Post Regimentu, którą kiedyś spotykałam na trasach. Zadzwoniła po 20 latach, czybym nie dołączyła do zespołu. Lata 90. wytworzyły między muzykami taką specyficzną więź, że się nie odmawia. Większość składu wywodziła się z zespołu R.U.T.A., ale muzyka, którą stworzyliśmy, nie jest kopią niczego. Na pomysł, by połączyć ludowe teksty źródłowe z kobiecą poezją współczesną, wpadła poetka Basia Klicka. Wyszedł poetycko-muzyczny manifest. To było jak otwarcie drzwi i opowiedzenie o sobie, o swojej kobiecości, strachach, lękach, obawach, doświadczeniach. O tym, co kobieta czuje. Mam nadzieję, że to było tylko preludium i nagramy drugą płytę, w której – jako kobiety – wypowiadamy się na inne tematy, już nie tylko na swój własny. Jeździłyśmy z koncertami nie tylko do wielkich miast, ale też np. do Olecka. Odbiór był niesamowity, czuło się, że dziewczyny, które nas słuchają, naprawdę to chłoną.
Pochwalone to same kobiety?
Nie. Osiem kobiet i jeden facet. A raczej już dwóch – dołączył do nas trębacz Michał Michota.
Biedni.
Może trochę. Duże chłopy, ale wrażliwe. Śpiewamy o kobietach, ale nie wykluczamy mężczyzn, nie zakazujemy im wstępu. Mnie się to podoba, bo już nie lubię skrajności.
Rozmawiała Joanna Podgórska
Źródło: „POLITYKA” – nr 23/2014