Cegła. Materiał budowlany uformowany z gliny, piasku lub innego materiału o bliżej nieokreślonej mi strukturze. Drewniana belka. Z tym już prościej, chociaż jeśli miałabym wyciąć jakieś drzewo, by zbudować most, zapewne stałabym z siekierą w ręku i zastanawiała się nad sensem mojego czynu.
Codziennie dokładam jedną cegiełkę. Jeden mały, niepozorny prostopadłościan, który ustawiam idealnie na złączeniu dwóch ustawionych poprzednio.
Nie przeszkadzaj mi. Chcę być sama. Dajcie mi święty spokój (bo jakiż może on być, żeby go nie naruszać byle wołaniem o wyniesienie śmieci?).
Znów kolejna cegła. Dla pewności jeszcze dociskam ją nogą. O tak, teraz mój mur się nie rozsypie jak marny proch. Jednak i tak zostaję z budową mojego muru w tyle. Ania już dawno pokonała barierę dwóch metrów. Teraz nawet krzesło jej nie wystarczy, by kłaść kolejne cegły. Potrzebuje już drabiny! A ja? Co w takiej sytuacji mam zrobić? Nienawidzę przegrywać. I nie przegram. To oznaczałoby kolejne lotnisko najróżniejszych rzeczy w moim pokoju, które fruwałyby we wszystkich kierunkach. Zapewne ucierpiałaby też szafa i Bogu ducha winne drzwi, którymi trzaskałabym bez litości. Zbuduję coś całkiem innego. Lepszego. Pożyteczniejszego.
Zbuduję most.
Stara, waląca się szopa. Pełno desek. Idealnie, budulec gotowy. Plan mostu z internetu ściągnięty, na co więc czekać? Załatwię sobie jeszcze gwoździe i do pracy.
Znalazłam już miejsce. Mały strumyczek. Zacznijmy od małych mostów, na czymś muszę dość do wprawy, poćwiczyć. Tak, to będzie idealne. Zaczęłam niesfornie zbijać deski gwoździami. Jakoś poszło. Fakt faktem, że połowa gwoździ, zanim zatopiła się w drewnie, powyginała się na wszystkie możliwe strony i nadawała się tylko na złom, ale stworzyłam most. No, w pewnym sensie. Nie do końca. Właściwie nie. Nie. Na pewno to coś nie przypomina mostu.
Zaczął wiać wiatr. Mój most runął do strumyczka. Jasna mrożonka, a już miało być tak pięknie! Wróciłam do domu. Mijałam właśnie potężne drzwi, które dla mnie już się nie otwierały. Mogę mówić, co chcę, ale Ania buduje najlepsze mury pod słońcem. Westchnęłam głęboko i ruszyłam w kierunku drzwi swojego mieszkania.
Rzuciłam torbę na łóżko. Po powrocie ze szkoły o dziwo włączył mi się mózg. Nagle też mnie oświeciło – mój most zawalił się, ponieważ zapomniałam o metalowych konstrukcjach! Jakież to proste, wystarczy przecież zbudować szkielet, a potem na to położyć deski.
Cóż, jak głosi moje motto życiowe, nie przegrałam, dopóki gram.
Właśnie jadłam odgrzane w mikrofalówce ziemniaki z jakimś oryginalnie zabarwionym sosem, kiedy usłyszałam krzyk. Rzuciłam nerwowo widelcem i spadł na podłogę. Poderwałam się z krzesła i ruszyłam do okna. Niestety, nic nie widziałam z tej perspektywy. Zbiegłam po schodach, nie zamykając mieszkania. Podążając za innymi ludźmi, w końcu doszłam do celu. Pod mostem, nieopodal mojego domu, leżała kobieta jakby przejechana walcem, a wokół niej niczym suknia baletnicy rozlewała się plama krwi. Gapiów nazbierało się tyle, co ludzi w kościele na mszy o godzinie dziewiątej trzydzieści. Spojrzałam w górę. Biedaczka najwyraźniej rzuciła się z mostu. Poczułam w ustach metaliczny smak śmierci, który dusił mnie jak knebel.
Byłam przerażona. Szybko porzuciłam myśl o zbudowaniu mostu. Mury są bezpieczniejsze.
Nie. Popadłam w paranoję. Mury są złe, ograniczają, a nie łączą. Mury dzielą, są wysokie i sprawiają wrażenie wrednych i okrutnych strażników. Mury kojarzą mi się z gettem. Mury są wynikiem kłótni. I dodatkowo zawsze budziły we mnie stany lękowe, chyba że pomalowano je na jakiś przyjazny moim oczom kolor.
Więc dlaczego to most zawinił?
Może po prostu ktoś taki jak ja nie nadaje się do budowy mostów? Brak predyspozycji. Nie, raczej brak umiejętności myślenia. Jakkolwiek by tego nie nazwać, most trzeba umieć zaprojektować. Tak, to już połowa sukcesu. Zaprojektować, narysować i obliczyć każdy szczegół, zaznaczyć każdy gwóźdź, każde złączenie… Później zdecydować się na dobry materiał. Następnie wybrać odpowiednie miejsce. Dopiero po spełnieniu tych warunków budujemy.
A mur? Postawić mur może każdy.
Widzę to tak. Buduję mur. A kiedy go zbuduję, zastanawiam się, jak się go pozbyć. Jak go zburzyć, skoro jak go kopnę, to oddaje mi z taką sama siłą? Ja wtedy umieram, a mur ani drgnie.
Zbuduję most, po którym chodzą ludzie – jestem dumna. Byle tylko ten most był połączeniem. Porozumieniem. Koniecznie z metalowymi podstawami.
Nurtuje mnie jeszcze jedna myśl… Wprost wierci mi dziurę grubym wiertłem w wątrobie. Dlaczego ta kobieta użyła mostu jako pomocnika śmierci? Tydzień później dowiedziałam się, że nie potrafiła zburzyć muru, który tak pielęgnowała przez wszystkie lata swojego długiego życia. Przegrała z tym, co sama stworzyła. Mur ją przerósł. Stał się potężniejszy niż ona. Zawładnął ją i jej losem.
Wolę mury, które mogę przeskoczyć. Bez murów życie byłoby nudne, jednak nie wydaję już więcej pieniędzy na cegły.
Agata Dymała