Gdzieś w nocy budzę się i słyszę to, czego najbardziej się obawiałam – deszcz. Nasz namiot jest funkcjonalny i w sumie ma wszystko, czego oczekuje się od namiotu (może tylko przestrzeni w środku mu brakuje), ale podczas rozkładania nie mogłyśmy ustalić czy powinien mieć tropik, czy nie…
W każdym bądź razie, w worku z częściami tropiku nie było. Brak tropiku oznacza tylko jedno, kiedy dotknie się mokrego materiału zaczyna przemakać i woda wlewa się do środka. Słysząc deszcz wiedziałam jak będzie wyglądał poranek (trudno nie było domyślić się że obudzimy się w kałuży), ale póki nie czułam że cokolwiek mam mokre postanowiłam udawać, że nic się nie dzieje i spać dalej.
Poranek do najlepszych nie należał: przemokły nam śpiwory, karimaty i wszystko to w czym spałyśmy. Na szczęście plecaki pozostały suche! Ciężko było się ruszyć, bo ciągle dotykałyśmy mokrego namiotu, który jakby oklapnął przez noc (wygląda na to, że jeszcze czegoś brakowało w szkielecie…). Poszłyśmy na modlitwę (z palącą intencją, żeby wyszło słońce!) i śniadanie, a po nim ustaliłyśmy plan. Wyjechać trzeba było możliwie najszybciej jak się da, żeby dojechać jak najdalej. Z drugiej strony trzeba wysuszyć namiot i śpiwory, a nad nami gęste chmury, wracając jedziemy na północ czyli jesteśmy w możliwie najcieplejszym miejscu mapy, tylko słońca nigdzie nie widać.
Plan, planem – priorytetem była kawa. Ustawiłyśmy się przy okienku, pierwsze w kolejce i knujemy strategię, coś o funduszach (mamy całe 8 euro), kierunku jazdy i tym, że wszystko nam zmokło. Przysłuchuje się nam siostra (widać, że rozumie po Polsku), w końcu zaczyna z nami rozmawiać i woła innych Polaków, bardzo miło słyszeć język polski w gąszczu lingwistycznym. Wracamy na pole namiotowe, pod dachem, obok pryszniców przepakowujemy plecaki i przebieramy się (ciągle padała mżawka).
Podchodzi jakaś starsza Pani:
– Dziewczyny, macie problem z namiotem? Bo ja zabrałam mnóstwo dodatkowych rzeczy, więc mogę wam dać suche ciuchy,
– Jak Pani chce żeby Pani skarpetki pojechały do Polski, to pewnie, że weźmiemy! Bo my zaraz wyjeżdżamy… 🙂
Skarpetek nie zabieramy, ale sam gest niesamowicie podnosi nas na duchu. Ogólnie kawa, ciepły prysznic, suche ciuchy bardzo poprawiają mi nastrój i znowu mogę zdobywać świat, Inga trochę mniej, to jeden z tych momentów kiedy jedna drugą ciągnie motywacyjnie. Wracamy na pole namiotowe i… wychodzi słońce. Rozkładamy wszystko, na płocie, na ziemi, wszędzie gdzie się da. Odwracamy namiot na lewą stronę, wylewamy wodę i rozkładamy go jak żagiel na rurkach ze stelaża. Konstrukcja godna inżyniera. Tato byłby ze mnie dumny! Trochę trzeba podtrzymywać, ale wiatr idealnie suszy wszystko. Niestety tylko my rozumiemy co robimy. Podchodzi sąsiadka z namiotu obok:
– Dziewczyny nie pomóc wam? Bo widzę, że sobie nie radzicie.
– Nie, niee, my już namiot składamy, ale dziękujemy bardzo.
Nie przekonałyśmy jej, stoi i patrzy, po chwili przynosi gumowy młotek i pożycza na chwilę (jakbym wiedziała, że go ma – poprosiłabym), ale dalej nie odchodzi.
Podchodzi jakiś chłopak:
– Może wam pomóc rozkładać?
– Niee, my już składamy, tylko najpierw suszymy go.
– Ale to czarne powinno być na dole żeby namiot stał…
– Ale my go składamy, nie rozkładamy, wiemy co robimy.
– Ja wam zaraz pokaże podobny namiot do waszego na polu, to zobaczycie jak ma wyglądać
– My go SKŁADAMY, a teraz SUSZYMY
– Widzę, że sobie nie radzicie, pomogę wam
– Jestem prawie inżynierem, wiem co robię…
– Prawie, to w sumie widać 🙂
– Damy radę i koniec.
Doceniam chęć pomocy, ale no, wiedziałyśmy co robimy, chociaż na to nie wyglądało. Może też nie wyglądałyśmy dość poważnie, bo żeby szybko wysuszyć chustkę zawiązałam sobie ją jak pelerynę supermana. Ja nie złożę namiotu, ja?! Gorliwy pomocnik odszedł dopiero jak zobaczył spakowany namiot. Chyba wtedy nam uwierzył…
Słońce świeciło 10 minut i to zupełnie wystarczyło żeby wszystko całkowicie wyschło! Spakowałyśmy plecaki, zjadłyśmy obiad, nabrałyśmy wody pitnej i wyruszyłyśmy na drogę wyjazdową. Miło było być w miejscu przez chwilę, ale nie taki jest cel naszej podróży… Okazało się, że do Taize przyjechałyśmy z dziwnej strony, tłukąc się przez wioseczki, kiedy z drugiej strony jechała całkiem ruchliwa droga krajowa, ale widocznie tak miało być. Tą właśnie ruchliwą drogą postanowiłyśmy wrócić, mając nadzieję że ktoś nas zabierze. Tak bardzo się myliłyśmy… Nikt nie chciał się zatrzymać, samochody mijały nas, a ludzie udawali, że nas tam nie ma.
– Może nie mamy stąd wyjeżdżać?
– Jak to nie mamy wyjeżdżać? Przecież nie mamy więcej czasu na bycie tutaj…
Przeszłyśmy dobre 5 km z plecakami, jak na złość akurat teraz chmury zniknęły na dobre i paliło słońce. Doszłyśmy do skrzyżowania z inną drogą, co było dobrym rozwiązaniem, teraz jechało tamtędy dwa razy więcej samochodów. Niestety dalej iść nie mogłyśmy, bo pobocze zastąpił mur, a nad nim widniało strome pobocze. Ulokowałyśmy się tuż za mostem w bardzo marnym miejscu, samochody tylko teoretycznie miały gdzie się zatrzymać i naprawdę zabranie nas wymagało dobrej woli. Dalej nie zatrzymywał się nikt, a łapałyśmy już ponad 2 godziny. Powoli robiło się późne popołudnie.
– Pan Bóg na pewno szykuje dla nas kogoś wyjątkowego zobaczysz
Skomentowała Inga, ale nadzieja powoli nas opuszczała. Na rozbicie namiotu nie było za bardzo szans w takim miejscu, musiałyśmy stamtąd wyjechać. Kiedy traci się nadzieję jest to idealny moment na spełnianie marzeń… Zatrzymało się auto, starsze małżeństwo zapakowało nas i zabrało ze sobą. Byli uroczymi ludźmi, pojedynczymi słowami po angielsku opowiadaliśmy nawzajem o sobie, my o podróży, oni o tym skąd są i gdzie mieszkają. W pewnym momencie odwraca się kobieta i nieśmiało mówi:
– My to auto kupiliśmy parę minut temu, piękne prawda?
Nieruchomiejemy ze stresu, my takie okurzone, wpakowałyśmy się do nowiusieńkiego Alfa Romeo… Zostawiają nas przy wyjeździe na autostradę i żegnają się serdecznie. Jesteśmy w dobrym miejscu, ktoś na pewno nas zabierze. Tym razem ludzie są bardzo kontaktowi, machają że niestety jadą w inną stronę, albo że nie mają miejsca. Stoję z kartką i sama cieszę się do nich jak głupek, jestem strasznie wdzięczna że wyjechałyśmy z tamtego miejsca. Przejeżdża kobieta i kiwa głową, że nie ten kierunek, a ja komentuję:
– O Pani wyglądała miło, mogłabym z Panią jechać, ale kobiety rzadko zabierają jak jadą same, no trudno… Następnym razem nas Pani zabierze.
Inga odwraca się w stronę plecaków i woła mnie, dokładnie ta sama kobieta zaparkowała na parkingu obok nas, ale żeby to zrobić musiała na niego wjechać od strony wyjazdu. Czuję się jakby mnie usłyszała. Mówi, że trochę źle stoimy i zabierze nas niedaleko ale łatwiej będzie stamtąd łapać dalej. Pakujemy się, mówi, że zabierze nas do „Bą”. Cokolwiek to jest, jedziemy, nie pomyślałyśmy nawet żeby podać mapę i zapytać gdzie to… Wyjeżdżamy na wyjazd z autostrady w Baune, już tu byłyśmy, właściwie to już tu raz utknęłyśmy. Zagadkowi Francuzi zupełnie inaczej piszą i wymawiają nazwy miast… Wysiadamy i robi nam się słabo, słońce prawie zachodzi, lepiej byłoby spać gdzieś na stacji, ale nic tu takiego nie ma. Jest tylko parking i toaleta (swoją drogą przy suszy jaką mają we Francji toaleta ze spłuczką na bardzo wrażliwą fotokomórkę jest ciekawym pomysłem, ponieważ w czasie wizyty woda spłukuje się dobre 10 razy…).
Jeszcze zanim zaczynamy łapać zatrzymuje się tir wyjeżdżający na autostradę i woła nas. Dziwne, bo stoi na środku drogi i czeka na nas. Inga biegnie pytać dokąd, a ja zauważam tablicę i kraj „RO” – Rumunia. Macham na Ingę żeby wysiadała, że nawet jak koleś jedzie do Wro, nie jedziemy! Chwilę później sama patrzy na tablice i jest nie mniej przerażona. Na szczęście jechał w zupełnie inną stronę. Próbujemy łapać stopa aż do zachodu słońca, łapiemy też balony przelatujące nad nami, ale ani auta, ani balony nie chcą nas zabrać. Poddajemy się i szukamy miejsca na namiot. Nie wiem czego szukam, ale nigdzie nie czuje się bezpiecznie i strasznie marudzę. Do wyboru mamy pola z harcującymi po nich dziesiątkami zajęcy, ostatecznie lokujemy się na jednym, ale znajdują nas jakieś dwa chłystki na motorach. Próbuję po dobroci się dogadać czy możemy tu mieć namiot, ale ani słowa po angielsku nie rozumieją i zaczynają ostro cwaniaczyć. Inga wściekła szuka przekleństw w rozmówkach (dlaczego ich nie tłumaczą?! przecież to mowa potoczna…), ja po prostu zabijam ich wzrokiem. Czekamy, aż odjadą, zbieramy namiot i przenosimy się. Decydujemy się na romantyczną miejscówkę przy kolorowo podświetlanej fontannie, naprzeciwko hotelu Novotel (całkiem burżujsko). Jest idealnie, tuż przy ludziach, ale za krzakami więc mamy spokój, a rano pozbieramy się szybko i nikt nas nie zauważy… W popłochu zgubiłyśmy maleńką część namiotu przez co Inga przywiązuje go do płotu. Konstrukcja jest solidna, jestem pod wrażeniem, medal McGavera dla niej!
Rozkładając namiot mówię, że nie spodziewałam się po niej takiego hartu ducha i tak ogromnej wytrzymałości, naprawdę ją podziwiam, podróż nie jest łatwa i przewidywalna, a radzi sobie genialnie! Sporo rozmawiamy o tym jakiego charakteru wymaga autostop i co nas do tej pory najbardziej zmęczyło, wkurzyło czy po prostu złamało. Inga przyznaje się:
– Byłam strasznie wściekła na Ciebie jak szukałyśmy tego miejsca na namiot, bałam się bo było coraz ciemniej.
– Wiem, słyszałam. Ja za to w Taize psychicznie byłam nie do życia, marnym byłam wtedy kompanem podróży.
Zasypiamy zmęczone, mając nadzieję, że nie będzie znowu padać.
POPRZEDNI ODCINEK…. …..KONTYNUACJA ZA TYDZIEŃ
Natalia Junik