Znikające na mapie miejsca, w których można spotkać się z kulturą, coraz bardziej puste kalendarze wydarzeń kulturalnych, oddalające się od mieszkańca małych miejscowości siedziby instytucji kultury, coraz droższe bilety wstępu na spektakle, koncerty i wystawy prezentujące sztukę. Czyżby kultura stawała się luksusem, dobrem rzadkim i doświadczeniem dostępnym tylko dla wysublimowanego kręgu osób?
Publiczne instytucje kultury, szczególnie na tzw. prowincji, coraz częściej – jeśli jeszcze istnieją nie tylko szyldowo – zaspokajają rozmaite potrzeby i gusty swoich mocodawców. Oferują też darmowe masowe imprezy z kiełbasą i piwem w tle. Wyłuskanie z repertuarów różnych gminnych ośrodków czy centrów kultury, propozycji tchnących kreatywnością, niosących inspirującą treść, ubranych w unikalną formułę, wymaga już nie tylko sporego wysiłku, ale i anielskiej cierpliwości. Zupełnie nie koresponduje to kwotami z zapisywanymi przez samorządy określanymi w klasyfikacji budżetowej jako wydatki na kulturę. Przeważnie środki te „idą” na „utrzymanie” instytucji. Daleki jestem od negowania sensu ich istnienia. Jednak z perspektywy osobistych (wieloletnich) obserwacji zauważam ich redukowanie do roli impresaryjnej w obszarze rozrywki. Bawić się można i trzeba co pewien czas. Jeśli jednak ten czy inny „ok” czy „ck” zamienia statutowy obszar swego oddziaływania w plac zabaw, to mamy do czynienia z marnowaniem publicznych (czyli naszych) pieniędzy, podczas gdy z tych właśnie publicznych (naszych) pieniędzy mogą być wspierani twórcy lokalni lub można uzupełniać spodziewany niedostatek w kasach biletowych, gdy na scenie lub w galerii mają się pokazać ambitni twórcy.
Drugą stroną tego medalu jest działanie prywatnych / społecznych przedsięwzięć w sferze szeroko rozumianej kultury. Ich liderzy są niejako skazani na całowanie klamek w gabinetach decydentów albo swoje swobodnie powstające artystyczne koncepcje muszą przycinać do ciasnych ram rozmaitych konkursów na dotacje. Tylko w ostatnich kilku tygodniach osobiście zetknąłem się z trzema takimi przypadkami zderzenia się twórczych osobowości z bezdusznością aparatu urzędniczego. Jedni się poddają, inni wycofują w poszukiwaniu przyjaźniejszych miejsc – tak czy inaczej lokalne społeczności – czyli my – tracą to, co mogłoby integrować.
Proszę nie myśleć, że tym tekstem chcę się wpisywać w publicystykę biadolących nad losem kultury. Szukam rozwiązań i zachęcam do tego czytających te słowa. Zapraszam też do debaty na Portalu VVENA.PL wszystkich, którzy mają pomysły na to, by luksus kultury był dostępny dla tych, którzy go potrzebują, aby czuć, że żyją.
Krzysztof Kotowicz