Inspirują mnie sytuacje, z którymi spotykam się na co dzień jako jednostka ludzka, ale i jako jednostka społeczna. W zasadzie nie poszukuję na siłę tematów.
Patryk Wolny: Jak zaczęła się Pana przygoda ze sztuką?
Krzysztof Abrahamowicz: Mój ojciec amatorsko rysował i malował gwaszami, pastelami. Tworzył okazjonalnie plakaty. Przede wszystkim miał dobrą kreskę i opanowane umiejętności w zakresie anatomii i skrótu perspektywicznego, a to efekt zarówno zdolności plastycznych jak i wykształcenia, co prawda na poziomie przedwojennej szkoły średniej (Gimnazjum Humanistycznego), ale jak sam wspominał, rysunku uczył go w szkole zdolny malarz, bodajże absolwent krakowskiej ASP. Pisywał również wiersze do szuflady, czym się nie chwalił. Prawdę mówiąc dowiedziałem się o tym dopiero w latach swojej młodości, kiedy i ja zacząłem przelewać na papier swoje poetyckie rozważania. Wcześniej w samotności w cieniu drzew i krzewów snułem swoje śpiewne wytwory wyobraźni wysyłając je w eter w ekstazie i wzruszeniu.
Przygoda ze sztuką… Hmmm… To sformułowanie wywołuje we mnie trochę poczucie nietrwałości, przemijalności, czegoś epizodycznego, tymczasem od kiedy, jak już wspomniałem, zacząłem zapisywać moje, wówczas całkiem poważne dylematy, związane oczywiście z naturalnym okresem dojrzewania, do dnia dzisiejszego ten przejaw mego istnienia, a może raczej w aspekcie społecznym zaistnienia stanowi istotę i może dodam tu, bez wielkiej chyba przesady, wraz z malarstwem – moje życie. Bez możliwości tworzenia moje życie chyba utraciłoby sens…? Zabrzmiało to zapewne górnolotnie i patetycznie, ale przecież tak to czuję. Może i zabawne jest w tym wszystkim i to, że moje wiersze również, jak twierdzą niektórzy noszą w sobie niezbyt lubiane zwłaszcza współcześnie symptomy patosu. No, ale jak się wychowało z „Panem Tadeuszem” Adama Mickiewicza, czytanym przez rodziców do snu i z trylogią Henryka Sienkiewicza, której prawdę mówiąc później już nie tknąłem, trudno było mieć inne, mniej uczuciowe i romantyczne podejście do sztuki.
Jeśli chodzi o rysunek, malarstwo to jak wszędzie i zawsze zdecydowała chęć dorównania ojcowskiej twórczości. Pamiętam, że jako dziecko siedziałem nad ilustracjami do baśni, które ojciec rysował nam w specjalnie założonych na ten cel niewielkich blokach rysunkowych. Śledziłem sposób rysowania, wydobywania kształtów postaci i zwierząt. Później zacząłem to naśladować, tak, że po pewnym czasie mogłem już samodzielnie tworzyć postaci zrodzone we własnej wyobraźni.
PW: Pierwsza inspiracja, pierwsze kroki stawiał Pan wraz z ilustracjami z baśni. Twórczość Pana ojca stała się wówczas weną. A obecnie skąd czerpie Pan inspirację?
KA: Najogólniej rzecz biorąc – z życia. Inspirują mnie sytuacje, z którymi spotykam się na co dzień jako jednostka ludzka, ale i jako jednostka społeczna. W zasadzie nie poszukuję na siłę tematów. W przypadku malarstwa o wzięciu pędzla do ręki czasem potrafi zdecydować zauroczenie jednym małym promykiem światła, jego rozszczepieniem, załamaniem, rzuceniem cienia, wycinkiem naturalnego pejzażu, ale i przemyślenia, dylematy moralne, etyczne. To w zasadzie dotyczy twórczości symbolicznej, którą także uprawiam zarówno w malarstwie jak i w poezji. Szalenie lubię rozpatrywać czasami trudne sprawy. Twórczość, warsztat jakim się posługuję wówczas jest narzędziem pozwalającym rozstrzygać nurtujące mnie problemy, w zasadzie na własny użytek. Dokonywać swoich małych odkryć dotyczących zjawisk i mechanizmów rządzących światem, w tym naturą ludzką. Nie deprymuje mnie przy tym i nie zawstydza odkrywanie rzeczy wcześniej przez kogoś tam już odkrytych. Dążenie do zrozumienia tychże zjawisk przeze mnie jest tu najważniejsze. Może czasem komuś innemu, odbiorcy mojej twórczości też się te moje małe odkrycia przydadzą do czegoś. W malarstwie do takich obrazów zaliczam – „Zanim opadnie pył”, „Czekając na Godota” czy „Strach na wróble”. W mojej twórczości poetyckiej jest tego znacznie więcej.
Temat inspiracji twórczych w zasadzie jest szeroki. Domyślam się, że chodzi Panu także o kwestie warsztatowe. Oczywiście, cała sztuka posiada swoje korzenie, budowana jest zarówno na pokoleniach twórczych zakodowanych w świadomości historycznej jak i na łamaniu kanonów, sprzeniewierzeniu się temu. Mnie nie interesują sprzeniewierzenia radykalne. Więź z przeszłością mam dużą. Do twórców, którzy mnie zawsze inspirowali warsztatowo, ale i ideowo, sposobem podejścia do twórczości, należy zarówno Leonardo da Vinci z Michałem Aniołem, Rembrandt van Ryen, Velazques, ale i impresjoniści z Monetem, Manetem na czele, postimpresjoniści z van Goghiem i Gauginem. Nie sposób nie wymienić tu także nadrealistów w osobie Salvadora Dali i naszego Beksińskiego. Jednak nade wszystko zawsze i niezmiennie zafascynowany byłem i jestem twórczością Jacka Malczewskiego – symbolisty. Jeśli chodzi o poezję, to przede wszystkim mój ukochany i genialny, choć trudny w odbiorze i wciąż niedoceniany wieszcz – Cyprian Kamil Norwid, ale i Mickiewicz, Słowacki (zagrożeni chyba ostatnio skreśleniem z listy autorów lektur szkolnych). Krzysztof Kamil Baczyński i tu może zaskoczenie – Czesław Niemen (chodzi mi tu teraz o jego teksty poetyckie, które zresztą jak wszystkim wiadomo – śpiewał oprawiając intrygującą i obrazującą muzyką. Jest jeszcze paru innych, których z jakichś tam względów w pierwszym rzucie myśli nie wymieniłem.
PW: Sztuka to część Pana życia. Jednak chciałbym zapytać, czy zgodzi się Pan ze słowami Michała Anioła: „Maluje się tylko po to, aby oszukać oczy?
KA: To zależy od punktu widzenia. Michelangelo Buonarroti był zarówno znakomitym rzeźbiarzem jak i malarzem, a także, o czym być może wszyscy nie wiedzą – poetą, twórcą sonetów, ale i architektem. No cóż, nie bez powodu do dziś wybitnych ludzi, zajmujących się kilkoma dziedzinami sztuki, a także nauki określa się mianem „ludzi renesansu”. On sam jednak uważał się głównie za rzeźbiarza i za przedstawiciela tego fachu uważało go również środowisko artystyczne ówczesnej Florencji i bez mała pewnie całej Italii. Słowa zacytowane w Pańskim pytaniu są zapewne wynikiem sporu pomiędzy nim, a drugim genialnym artystą renesansu, jakim był Leonardo da Vinci. Spór dotyczył wyższości malarstwa nad sztuką rzeźbiarską, zdaniem Leonarda, który jak powszechnie wiadomo również zajmował się wieloma dziedzinami nauki i sztuki w tym również sporadycznie rzeźbą pomnikową. Wypowiedź Michała Anioła sugeruje, że w przeciwieństwie do rzeźby, realistycznej oczywiście, malarstwo jest pewnego rodzaju oszukiwaniem widza przez budowanie złudnych przestrzeni na płaszczyźnie i rzeczywiście w tym sensie jest formą iluzji. Czy się z tym zgadzam…? To zależy od punktu widzenia. Funkcja malarstwa od prehistorii, ocalałej chodźmy w malunkach znalezionych w grotach Lasko jest przejawem myślenia praktycznego, formy planowania. Po tym rozważaniu wygląda jednak na to, że zdecydowanie nie zgadzam się z w tej kwestii z genialnym artystą renesansu, który próbował zdeprecjonować malarstwo wobec swego głównego rzemiosła.
PW: Jak Pan wspomniał malowanie wymaga planowania, oddania się. W Pana przypadku, pozwolę sobie to ponownie przytoczyć, jest to część życia. Czy w takim razie uważa Pan, że sztuka to odbicie ludzkiej duszy? W raz stworzonej pracy podobno już zawsze zostaje ta „wyjątkowa” cząstka autora.
KA: Lustrem ludzkiej duszy są oczy. Niezależnie od łatwej do zaobserwowania, wyraźnej mimiki twarzy, widać tam najczęściej wnętrze duchowe człowieka, jego nastrój wewnętrzny, obciążenia emocjonalne, odbicia problemów dylematów, obłęd. Co do sztuki, to najłatwiej gdybym odwołał się do mego wiersza – „Zanim…” Dowodzę w nim, że duchowość sztuki u zarania ludzkiego istnienia ściśle była powiązana z praktycznością, a ta wynikała z instynktu przetrwania. Uduchowienie człowieka wynikało z konieczności wobec bezradności względem praw natury, którym człowiek zawsze podlegał będąc jej cząsteczką, nie mając na nie
wpływu. Aby istnieć i podjąć z nią nierówną walkę, jak się z czasem okazało nie tylko o przetrwanie, ale w konsekwencji – dominację, potrzebował wytłumaczyć sobie, niezrozumiałe, dodając w ten sposób także odwagi, dowartościowując się. Tak moim zdaniem i z takich pobudek narodziła się sztuka, ujawniając w nim istnienie boskiego pierwiastka jakim jest dusza.
Co do pozostawiania piętna swej osobowości w stworzonych przez siebie pracach, to oczywiste, że tak. Wynika to zarówno z temperamentu autora, stopnia opanowania warsztatu i pewnej, jakby to powiedzieć, wypracowanej przez niego maniery, którą inaczej i zaszczytnie nazywa się raczej stylem, złożonym właśnie, między innymi z wymienionych wcześniej uwarunkowań. Poza tym przecież dajmy na to malując portret, człowiek bywa w różnych stanach emocjonalnych i wiadomości obserwacyjne podlegają analizie z własnych doświadczeń twórcy, tak więc odpowiedź jest oczywista.
PW: Podczas rozmowy wymienił Pan wielu szanowanych i cenionych dziś twórców. Czy może któryś stał się wzorem do naśladowania? Artysta, którego Pan podziwia?
KA: Do naśladowania…? Czy ja wiem? Naśladownictwo może nie jest tu dobrym określeniem, ale wpływ mistrzów może jakiś i w mojej skromnej twórczości się pojawia. Za to artystów, których podziwiam jest paru. Podziw mój dotyczy zarówno kwestii warsztatowych, jak i wartości intelektualnych ich dzieł. Wcześniej wymieniłem całą ich litanię od mistrzów renesansu po okres międzywojenny.
PW: Równie sprawie co pędzlem i farbami posługuje się Pan piórem, tworząc poezję. Czy obie Pana pasje do sztuki uzupełniają się wzajemnie?
KA: Nie ja jeden. Może to nawet jest regułą, że wielu twórców uprawiało i z pewnością również uprawia, więcej jak jeden z rodzajów sztuki. Z tego, co wiem, Norwid rysował, malował i pisał. Malczewski Jacek także pisywał do szuflady wiersze. Michał Anioł opisał siebie, swój codzienny trud człowieka twórczego w sonetach, Leonardo da Vinci pracował na bardzo szerokim polu twórczości, włącznie z muzykowaniem, scenografią i tak dalej, aż po praktyczność. Szekspir wystawiał swego autorstwa sztuki teatralne, ale pisał także sonety. Wyspiański malował, pisał wiersze i sztuki teatralne. Niemen, zwłaszcza w późnym okresie twórczości, istotnie wzbogacił swój oryginalny świat muzyczny twórczością literacką, spinając to w jednorodne dzieła.
Moja twórczość poetycka, jeśli mogę tak to nazwać, nie zawsze stanowi uzupełnienie dla malarstwa w sensie bezpośredniego nawiązania do powstałych wcześniej obrazów lub odwrotnie. W istocie to inny środek przekazu. Dla mnie to z pewnością dojrzała z czasem potrzeba szerszej wypowiedzi, pełniejsza, dająca większe możliwości, przełamująca ograniczenia warsztatowe. Większa swoboda wypowiedzi. Zrodzony w głowie temat nie zawsze jest łatwy do w miarę zrozumiałego zobrazowania z wykorzystaniem środków malarskich. Wtedy sięgam po pióro gęsie, które tam gdzieś wyrywam cichcem z anielskiego skrzydła Malczewskich obrazów. (śmiech) Niektórzy, bardziej wnikliwi czytelnicy dostrzegają obrazującą formę moich wierszy. Zapewne to element spójny tych dwóch uprawianych przeze mnie dziedzin. Cóż więcej…
PW: Wiele niezwykłych obrazów wyszło spod Pana pędzla. Czy jest może taki obraz, z którego jest Pan szczególnie dumny?
KA: Jest ich kilka, choć wszystkie darzę sentymentem. To trochę jak dzieci, którym poświęca się wiele ze świadomością, że i tak się nie odpłacą. To chyba coś w rodzaju miłości. Wracając jednak do istoty pytania, to wyróżniam „Stracha na wróble”, „Czekając na Godota”. „Zanim opadnie pył” i „Czerwona kula”. Oczywiście z uwagi na to, że malowane były w różnych okresach czasowych, w różnych fazach mojej nauki, są tam pewne, dziś widoczne dla mnie niedoskonałości. Najważniejsza jednak jest ich wymowa symboliczna, znaczenie, myśl, jaką chciałem przekazać. Tak teraz to widzę, może jednak jestem bardziej poetą, no w każdym razie człowiekiem, dla którego przesłanie, wartość znaczeniowa jest ważniejsza od plastycznych środków wyrazu…?
PW: Wspomina Pan czasy nauki, początki oraz obrazy z tamtego okresu. Ciekawi mnie, co by Pan poradził, jako doświadczony malarz, artysta, osobą młodym, które dopiero zaczynają, lub też planują rozpocząć swoją przygodę z malowaniem.
KA: Nie wiążcie się! Sztuka uprawiana z pasją, a tylko taka w moim przekonaniu ma sens jest zaborczą dziedziną twórczości i nie uznaje kompromisów. Poza tym, jak zawsze mawiał mój ojciec: „z tego chleba mieć nie będziesz, więc zajmij się czymś praktycznym, co pozwoli ci się utrzymać”, a życie pomiędzy pasją, a koniecznością utrzymania się nie zawsze łatwe jest do pogodzenia. Jeżeli natomiast ktoś odkryje, że ma ku temu zdolności, lub przekonanie wewnętrzne jest silne i motywacja do tworzenia jest tak wielka, że nie umie nad tym
zapanować, życie pozbawione sztuki wydaje się jałowe i bezsensowne, to trzeba się do tego zabrać porządnie, jak do każdego rzemiosła. W przypadku malarstwa, dużo obserwować, zarówno zjawisk natury, gry świateł i cieni, formujących kształty, rozwiązywać problemy, konfrontując to z największymi mistrzami opierając się na analizie ich dzieł. Dodam też zdecydowanie, że nie warto naśladować ślepo, uczyć się na miernych twórcach, ale i współczesnych nawet wybitnych artystach, zajmujących się transpozycją zjawisk naturalnych. Taka zresztą już od lat jest tendencja w sztuce. Do tego dojść z czasem, przy odrobinie szczęścia, powinno się samemu, czyli klasyczna edukacja akademicka z pasją dążenia do doskonałości i bez przywiązania do jednego konkretnego stylu, czym jednak często szkoły artystyczne grzeszą. Bowiem zdarza się, że studenci danej pracowni już w fazie nauki ulegają wpływom osobowości profesora do tego stopnia, że stają się kontynuatorami konkretnego stylu. Zetknąłem się z czymś takim na wystawie absolwentów krakowskiej ASP, gdzie na przykład w pracowni prof. Nowosielskiego wszystkie absolwenckie prace dyplomowe nosiły wyraźne piętno stylu tego wybitnego artysty. Ja miałem szczęście, w nieszczęśliwym zresztą okresie tak zwanego stanu wojennego uczyć się (i współpracować w zakresie warsztatowym) pod okiem emerytowanego już wówczas profesora krakowskiej ASP Witolda Chomicza, który jak dziś na to patrzę, musiał być mądrym pedagogiem, poza swą wybitną i dość szeroką działalnością artystyczną. Nauka u niego polegała właśnie na tym, co z grubsza opisałem powyżej, a więc nie narzucał mi niczego. Stawiał problemy malarskie i dyskretnie prowokował do rozwiązywania ich. Poza tym były dyskusje wykraczające szeroko poza sztuki plastyczne, etyka, poezja, nawet medycyna i wiele innych dziedzin. To w Jego pracowni poznałem lekarza hematologa, profesora Juliana Aleksandrowicza, w jakimś tam sensie pierwszego ekologa, a już na pewno twórcę prądu powrotu do naturalnych metod lecznictwa w oparciu o zioła i homeopatię. To on w pracowni Chomicza wyłożył mi w zarysie swoją teorię upadku Cesarstwa Rzymskiego, czego przyczyną miał być ołów.
Poza tym nie wyszedłem wciąż jeszcze z fazy nauki. Ciągle stawiam sobie zadania, ciągle się uczę i w żadnej mierze nie uważam za artystę. To pojęcie kształtuje czas i ludzkość. To chyba najzaszczytniejszy tytuł dla twórcy. Z pewnością nie zasługuję na to miano. Jeszcze nie doszedłem tych artystów, na których się uczę. I jeszcze jedno. Dążyć trzeba do doskonałości, ale tego nie można osiągnąć bez pokory wobec mistrzostwa tych, od których się uczy i w ogóle wobec sztuki, a także życia. No i szczerość wypowiedzi, którą uważam za jeden z najistotniejszych warunków twórczej wypowiedzi. Może to idealizm, ale istota sprawy.
c.d.n.
Wywiad z Krzysztofem Abrahamowiczem – autorem serii prezentacji poetycko-malarskich publikowanych na portalu VVENA.PL – przeprowadził Patryk Wolny – student dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego.
Ikona: Krzysztof Abrahamowicz – autoportret
Komentarze 1