Per Olov Enquist już w pierwszym swoim dziele z początku lat 60 poruszył problem uprzedmiotowienia człowieka. W „Piątej zimie magnetyzera” opisał historię hochsztaplera pozorującego leczenie ludzi, którzy mimo iluzoryczności kuracji wracali do zdrowia. W napisanej 40 lat później „Historii Blanche i Marii” podjął ten sam wątek, ale w oparciu o rzeczywiste zdarzenia.
Fabuła „Historii Blanche i Marii” oparta jest o wspomnienia Blanche Wittman, nazywanej „królową histeryczek”. Była najsłynniejszą pacjentką francuskiego kontrowersyjnego psychiatry doktora Jeana Martina Charcota. Enquist nie wdaje się w rekonstrukcję zdarzeń, ale na ich kanwie zderza naturalne pragnienie spełniania się w miłości z bezwzględnością świata, w którym wykorzystywanie innej osoby jest dla części ludzi normą. Trudno przesądzić czy uprzedmiotowienie kobiet jest dla szwedzkiego dramaturga samoistnym tematem czy też nośnikiem bardziej uniwersalnego przesłania. Niewątpliwie jednak w „Historii Blanche i Marii” Enquist ujawnia dramatyzm sytuacji człowieka wtłoczonego w zgniatające go imadło odpersonalizowanego systemu. I nie ma znaczenia czy krąg odczłowieczających uwarunkowań jest mały i zamyka się pomiędzy kilkoma osobami, czy też zagarnia całe społeczności.
Fenomenalne aktorki Marta Karmowska, Marcelina Szczepaniak i Magdalena Prochasek w spektaklu „Side show: women!” w starannej reżyserii Katarzyny Donner, nie pozostawiają widzowi wyboru. Spektakl za punkt wyjścia miał „Historię Blanche i Marii”. Pracując nad wystawieniem sztuki Enquista, reżyserka i aktorki postanowiły opowiedzieć nie tylko historię pacjentki szpitala Salpetriere Blanche Wittmann, ale również innych kobiet – Marie Curie Skłodowskiej i Jane Avril. Z każdą sekwencją spektaklu, jaki zapowiadany był na portalu VVENA.PL i został pokazany w minioną niedzielę w Srebrnej Górze, widz – jeśli choć trochę jest odporny na dehumanizującą cywilizację konsumpcji – coraz intensywniej słyszy pytanie o wybrane przez siebie lub narzucone mu (?) miejsce w świecie odczłowieczającym osobę ludzką. W „Side show: women!” widzimy jak z tej przyrodzonej godności odzierane są kobiety. Każda z aktorek przeistacza się w trakcie spektaklu w inne postaci, co sprawia, iż pojawiają się przed nami jednocześnie bardzo różne osobowości, ale też (nie wiem czy to było zamierzonym efektem) ujawnia się zmienność człowieka. Nie można wyjść z przedstawienia bez zastanowienia się nad wpisanym w istotę człowieczeństwa prawem do miłości. Prawem i pragnieniem zarazem. Prawem, które bywa łamane i pragnieniem, które zbyt często pozostaje niezaspokojone. Ciśnie się też na usta pytanie czy aby ci, którzy depczą czyjeś człowieczeństwo, sami się go przez to nie pozbawiają.
Sceneria Srebrnogórskiej Przestrzeni Artystyczne (jaką jest tzw. „Aniołek” – niegdyś kościółek ewangelicki, a dzisiaj miejsce spotkań kulturalnych i edukacyjnych), zaskakująco zbliżyła aktorki i widzów. Rzecz dzieje się nie na scenie, ale niejako obok nas. A może wśród nas? Nie bez znaczenia była muzyka Arkadiusza Kątnego oraz scenografia wykreowana przez Katarzynę Borkowską i Bartka Wielgosza. Rolę szczególną odegrało w spektaklu światło, którego kompozycją Bartek Wielgosz namalował nie tylko zmieniającą się scenerię kolejnych impresji, ale przede wszystkim z fotograficzną precyzją obrazował każdą z osób, pojawiąjących się przed widzami. To, że publiczność była w cieniu (może niezamierzenie) też było znamienne.
Teatralne dzieło Katarzyny Donner oraz Marty Karmowskiej, Marceliny Szczepaniak i Magdaleny Prochasek zasługuje na refleksję. Tę sztukę warto zobaczyć, bo mimo swojej wyrazistości i jednocześnie dzięki odwadze twórczyń, możemy się przyjrzeć temu jak w wieku XXI ludzie odnoszą się do siebie (choć na wstępie słyszymy, że rzecz dzieje się w XIX w.). Spektakl trwa niespełna godzinę i można tylko pochylić głowę przed tak nadzwyczajną kondensacją ważnych pytań bez udzielania łatwych na nie odpowiedzi. Wychodząc ze spektaklu widziałem, że wiele osób rozmawiało ze sobą. Przyznam, że ciekaw byłem treści tych rozmów, ale też chciałem przez chwilę pobyć sam z myślami. Nie wykluczałbym, że Katarzyna Donner chciała właśnie tego, aby myśl zapisana w dramacie miała ciąg dalszy także po wyjściu z teatru.
Krzysztof Kotowicz
Komentarze 1