W czasach wszechobecności i obowiązkowości happy end’ów trzeba mieć wolną duszę i swobodną myśl, by postawić widza wobec konieczności odnalezienia odpowiedzi nie tylko racjonalnie uzasadniającej, ale i uczuciowo przekonującej do prawdy, iż los kochającego człowieka nie jest tak szczęśliwy, jak to potocznie rozumiemy, utożsamiając szczęście z przyjemnością, radością, komfortem i zadowoleniem.
Tristan i Izolda nie są li tylko postaciami z legendy, ale przede wszystkim ucieleśniają prawdziwe doświadczenie dane ludziom wszystkich pokoleń i wszystkich szerokości geograficznych. Piszę „ucieleśniają”, bo choć w opowieści snutej na deskach Teatru w Kłodzku widzimy na pierwszym planie lalki, a dopiero za nimi ludzi – aktorów, to każda z sekwencji przedstawienia, właśnie dzięki fantastycznie zaprojektowanym i cudownie animowanym lalkom, przybliża widzom rzeczywistość. Tę rzeczywistość, na którą w zwyczajnych i codziennych uwarunkowaniach patrzymy wątpiąc, czy aby nie jest rezultatem zrządzeń złego i ślepego losu. Na scenie rozgrywa się znany widzom ciąg zdarzeń stanowiących łańcuch w legendzie o Tristanie i Izoldzie i równocześnie – także dzięki zabiegom scenicznym takim jak: głos, gest, choreografia, scenografia, światło – trwa metafizyczny dialog pomiędzy naturalnym w każdym człowieku pragnieniem znajdowania i ofiarowania szczęścia w miłości a dramatem (nie w sensie teatralnym) niesprzyjających okoliczności pomieszanych z ludzkimi słabościami.
Imię „Tristan” w znaczeniu celtyckim oznacza kogoś nieszczęśliwego i pełnego niepokoju. Imię „Izolda” z kolei znaczy tyle, co „piękna” i „panująca”. Te dwa imiona i zarazem obie postaci stanowiące wspólnie centrum opowieści, w spektaklu (który po raz drugi obejrzałem w Kłodzku) są ożywione dzięki emanującej spokojem i precyzją grze aktorów, niejako zespolonych wokół tych i innych bohaterów spektaklu. Nie można nie zauważyć niepokoju doznawanego przez przewijających się w poszczególnych scenach sylwetek i schowanego w ich cieniu napięcia aktorów. Nie można też nie dostrzec piękna lub jego braku w osobowościach stanowiących osnowę legendy, szkicowanych ze szczególną subtelnością przez artystów dających popis scenicznych talentów. Przede wszystkim jednakże scena niejako wchłania widownię, bo dyskurs na niej prowadzony gestami i słowami rozlewa się i niesie się. Po widowni. Po umysłach i sercach widzów, jeśli tylko pozwolili sobie na otwartość intelektualną i estetyczną. To niewątpliwie zasługa zespołu aktorskiego Teatru w Kłodzku. Szczególnie reżysera i występującego w tym przedstawieniu Michała Tramera. Zgrzeszyłbym, gdybym innym osobom – którejkolwiek z aktorek i któremukolwiek z aktorów – odmówił słów uznania. I wdzięczności za zagarnięcie mnie (i jak mniemam wielu innych widzów) w obszar odtabuizowanej refleksji nad tym, czym jest miłość pojmowana jako ofiara na rzecz drugiego człowieka i jako rezygnacja z siebie.
Nie relacjonuję tu fabuły przedstawienia, bo już raz to czyniłem. Zresztą – czy można wcielać się w rolę reportera wobec dyskusji ubranej w niezwykłą formułę teatru lalek? Proszę mi jednak pozwolić na jeden osobisty iktus. Dotyczy on świadomie pominiętego w akapicie wyżej jeszcze jednego środka scenicznego. Jest nim muzyka. Pięknie opowiedziana historia o miłości i śmierci, w zapowiadanym przez portal VVENA.PL spektaklu „Tristan, Izolda, ….” przeistoczyła się w pieśń o miłości i śmierci także, a może szczególnie, dzięki dawanej na żywo warstwie muzycznej. Genialnie rozrysowane i starannie animowane sekwencje aktorskie nabrały wymiaru nieograniczonego konwencjonalnymi właściwościami materii teatru, gdyż były otaczane krążącymi po różnych trajektoriach brzmieniami granej muzyki oraz wokalizy. Rola ledwo widocznego, za to jakże słyszalnego, duetu Agata Bilińska i Roho Konar, była poza skalą ocen, jakie znamy w akademickich indeksach.
>> Człowiek zawsze znajduje się pomiędzy dobrem a złem, cokolwiek czyni, wybiera pomiędzy podpowiedziami rozsądku a impulsami uczuć (…). << Tak pisałem o kłodzkiej wersji „Tristana, Izoldy, …” pół roku temu. Spektakl, jaki obejrzałem przed trzema tygodniami wyostrzył obraz tej prawdy.
Krzysztof Kotowicz