Pojęcie „sztuka” znaczy dosłownie tyle, że wykonanie czegoś nie jest rzeczą powszechnie łatwą i oprócz chęci trzeba posiadać warsztat z wykorzystaniem którego trzeba się czasem dobrze natrudzić, żeby powstało coś, do czego nie każdy jest zdolny.
dokończenie wywiadu – początek TUTAJ
Patryk Wolny: Zasada, którą kieruje się Pan z życiu, myśl przewodnia, życiowe motto?
Krzysztof Abrahamowicz: W twórczości, także i w życiu, zresztą z różnym skutkiem, staram się kierować wartościami etycznymi jakie wpoili mi rodzice, a więc uczciwość, nie czynienie krzywdy innym i paroma innymi kanonami moralnymi. Dziś zdaje się to chyba anachroniczne i życiowo mało przydatne w świecie „młodych wilków”. Później w okresie mej młodości z wyboru dodałem do tego teorie Norwida, od choćby ta z poematu „Promethidion”: „I tak ja widzę w przyszłej Polsce sztukę, jako chorągiew na prac ludzkich wieży, nie jak zabawkę i nie jak naukę lecz jak najwyższe z rzemiosł apostoła i jak najniższą modlitwę anioła”.
PW: Jako entuzjasta teatru, czy potrafiłby Pan wskazać pana ulubioną sztukę?
KA: Z pewnością „Wesele” Stanisława Wyspiańskiego (chyba także przewidziane do usunięcia ze spisu obowiązkowych lektur szkolnych). Może rzeczywiście nie najłatwiej się ją czyta, bo to przecież poetycki scenariusz mimo wszystko, podobnie jak sztuki Szekspira, (stworzone były przecież do wystawiania na scenie), ale wyrugowanie tego ze szkół to byłby moim zdaniem duży błąd i wręcz głupota! Zarówno ze względu na obrotową (w każdym calu) formę sceniczną jak i wartości przesłania, aktualnego niezaprzeczalnie do dziś – niestety. Warto, aby młodzież zapoznała się z tym, choćby z powodów dydaktycznych zawartego tam obrazu tak zwanego narodowego charakteru Polaków i wyciągnęła wnioski na przyszłość. Chociaż jak napisał Niemen w wierszu „Mijanka”: „[…] oni w najlepszym wypadku wykrzywią pogardliwie usta i miną ciebie zanim wykrztusisz pierwsze słowo w najgorszym ruszą na oślep aby popełnić wszystkie twoje błędy”. Było oczywiście wiele innych sztuk, pod których urokiem swego czasu pozostawałem i pozostaję nadal, ale to w dużej mierze sprawa również inscenizacji i wybitnej gry wspaniałych aktorów, do których zaliczyć należy Jerzego Stuhra, Annę Budzisz Krzyżanowską, Annę Polony, Jerzego Radziwiłowicza. Do takich sztuk zaliczam „Emigrantów” Sławomira Mrożka w inscenizacji Andrzeja Wajdy, „Bezimienne dzieło” Witkacego w znakomitej inscenizacji Krystiana Lupy, „Wyzwolenie” Wyspiańskiego z cudowną rolą bogatą w płomienne monologi w wykonaniu Jerzego Treli i wiele innych, które obejrzałem w znakomitej reżyserii i obsadzie, zwłaszcza podczas mego pobytu w Krakowie. Nie sposób tu pominąć także „Hamleta” Szekspira, również inscenizowanego przez Wajdę. Ciekawe, że we wspomnieniach po latach, zarówno reżyser, jak i odtwórca głównej roli, Jerzy Stuhr, wspominają dość zgodnie tę inscenizację jako raczej nieudany eksperyment obsadzenia w roli tytułowej aktora, wówczas kojarzonego nierozerwalnie z komedią. Mam odmienne zdanie w tej kwestii. To właśnie ta inscenizacja otworzyła mi oczy na dramatyczną twórczość Szekspira. Jego teatr wcale nie był tak śmiertelnie poważny, jak próbowały nam go przedstawiać całe pokolenia inscenizatorów przed Wajdą. Geniusz Szekspira to umiejętność przekazania publiczności wartości ponadczasowych, intelektualnych, prostemu widzowi, serwując mu to z domieszką przewrotnej groteski, tak by nie znudzić najczęściej wręcz plebejskiego widza, szukającego w teatrze głównie siermiężnej rozrywki, a z którego w końcu autor się utrzymywał. I tu przychodzi mi na myśl mój wiersz – Szekspir. Nie twierdzę, ale widzę w takim podejściu do dramatycznej sztuki pierwociny dobrego współczesnego kina. Dziś, mieszkając w oddaleniu od wielkich ośrodków kulturalnych, rzadkim jestem gościem teatrów. W młodości zetknąłem się ze wspaniałym i na owe czasy eksperymentalnym Teatrem Zakopanem imienia Stanisława Ignacego Witkiewicza, założonym, prowadzonym i jak się wydaje do dnia dzisiejszego przez Andrzeja Dziuka. Mam stamtąd niezapomniane i bardzo pozytywne wspomnienia, zwłaszcza ze sposobu wręcz uczestniczenia widza w sztukach głównie witkacowskich. Zetknąłem się również z teatrem Tadeusza Kantora we Wrocławiu, kiedy to wracał do kraju z zespołem Cricot 2 po tourne zagranicznym jakie odbył z intrygującą sztuką własnego jak wiadomo autorstwa „Niech sczezną artyści”. Nie sposób zapomnieć również o cudownych estetycznych doświadczonych w spektaklu Teatru Pantomimy Henryka Tomaszewskiego „Rycerze króla Artura” jaki miałem okazję obejrzeć w krakowskim teatrze imienia Juliusza Słowackiego.
PW: Czy teatr wpływa na Pana twórczość?
W pierwszym odruchu, spontanicznie odpowiadam, że tak, oczywiście. Ale zaraz potem sięgając pamięcią doszukuję się w mojej twórczości plastycznej tylko dwóch odnośników do spektakli obejrzanych i przeżytych: „Czekając na Godota”, do którego obrazu zapożyczyłem dosłownie tytuł ze sztuki Samuela Becketta i „Czerwona kula”, obraz osnuty na wrażeniach ze sztuki Witkacego „Bezimienne dzieło”. Duch inscenizacyjny i opar, może nawet i podejście do konstruowania moich obrazów w jakimś stopniu jest bliski pojęcia teatralizacji. Zresztą, jak mi się wydaje to pokrewne dziedziny sztuki, polegające właśnie na inscenizacji, obrazowaniu przemyśleń określonych tematem. W moim poetyzowaniu zdecydowanie więcej można się doszukać odnośników i wpływów sztuki dramatycznej.
PW: Gdzie można się spotkać z pańską twórczością?
KA: Wszędzie i nigdzie. Z pewnością w Internecie. Sam czasem się dziwię, znajdując prezentacje moich obrazów w rozmaitych miejscach tego dziwnego „elektronicznego świata”. Doczekałem się nawet tego, że moim „Strachem na wróble” ktoś w jednej z publicystycznych „gazet” internetowych, bez mojej zresztą zgody, ale za to wymieniając moje nazwisko zilustrował swój artykuł poświęcony „katastrofie smoleńskiej”. Jako twórca, w końcu nie znany aż tak powszechnie, nie biorący udziału w konkursach i nie wystawiający się zbyt często w galeriach „na żywo”, nie mogę liczyć na zawrotną popularność. Zresztą prawdę mówiąc nigdy o to nie zabiegałem. Większość prac malarskich mam w domu. Jakaś tam część u ludzi, w kraju i poza jego granicami, a wiersze leżakują, w szufladzie czekając na sponsora i wydawcę. Dla mnie w chwili obecnej wydanie własnym sumptem jest zbyt drogie. Zresztą co to za dowartościowanie wydać własną twórczość samemu. Co prawda to dziś powszechny sposób, głównie na samo dowartościowanie, ale zupełnie nic nie mówiący o ewentualnym zainteresowaniu czytelnika i krytyki. Malując i pisząc, właściwie sobie świat tłumaczę z potrzeby ducha. Troszkę może jednak przesadziłem. Publikuję zarówno wiersze jak i obrazy na VVENA.PL . Czasem coś tam o mnie wspomną na ZĄBKOWICE4YOU. Prezentuję obrazy w toruńskiej internetowej galerii Maya i peronalART oraz oczywiście w swojej galerii NK.
PW: A co Pan sądzi o tak zwanej sztuce współczesnej? Ja osobiście, jakoś nigdy nie mogłem się do niej przekonać.
KA: No właśnie – tak zwanej. Ja bym określił to mianem sztuki nowoczesnej, eksperymentalnej, poszukującej na wskroś oryginalnych środków artystycznych. No cóż, jak zresztą na przykładzie choćby abstrakcji, uważam to za bardzo płynne pogranicze sztuki. Tam doprawdy zaciera się możliwość odbiorczej percepcji dzieła. Następuje brak możliwości rozróżnienia geniuszu od zwykłego szalbierstwa. Owszem, dobra abstrakcja kolorystyczna to przejaw wspaniałej twórczości dekoracyjnej, bo nawet jeśli tam jest coś więcej, to przecież wiadome jest to tylko samemu twórcy. Brak wspólnego języka z odbiorcą. Namacalne są tylko strzępy bliżej nieokreślonych nastrojów.
Co do poezji współczesnej, tworzonej dziś powszechnie, to zupełnie nie rozumiem już zatartych granic pomiędzy nią samą, a prozą. Pewnie wobec braku jasnych reguł dla tej pierwszej, gdyby nie wersowanie tekstu niewielkich form, nazwijmy to literackich, można by już dawno odtrąbić zgon poezji. Warsztat w tej dziedzinie jakby zupełnie zatracił swoje znaczenie. Została tylko powszechna przemożna chęć wyrażenia siebie. Warto by przy okazji wspomnieć, że pojęcie – sztuka znaczy dosłownie tyle, że wykonanie czegoś nie jest rzeczą powszechnie łatwą i oprócz chęci trzeba posiadać warsztat z wykorzystaniem którego trzeba się czasem dobrze natrudzić, żeby powstało coś, do czego nie każdy jest zdolny. Chodzi mi tu bardziej o zdolność nabytą, inaczej osiągnięcie sprawności warsztatowej do uprawiania danej dziedziny, niż geniusz wrodzony stanowiący, jak twierdzą niektórzy, zaledwie dziesięć procent udziału w gotowym dziele.
PW: W Internecie (zresztą jak sam już Pan wspomniał) można spotkać się z twórczością inspirowaną Pana obrazami. Jak Pan się do niej odnosi? Czy jest ona Panu znana?
KA: W jakiejś tam części tak. Wiem o inspiratorskim wpływie na innych twórców, zwłaszcza poezji, mego „Stracha na wróble”, portretu „Sylwii”, no i może czegoś tam jeszcze… Na pewno w jakimś sensie cieszy twórcę takie zjawisko. Poczytuję to sobie za trafność zawartych w tych obrazach treści i wartości estetyczne, oddziałujące twórczo na odbiorców. Lubię być zrozumianym, ale i dawać twórczemu odbiorcy, co prawda ograniczone, nie mniej jednak możliwości własnej interpretacji. Przypominam sobie, że czasem bywam krytykowany za zachowanie w pewnej mierze klasycznych form twórczych. Pewien młody poeta wychowany na „współczesnych” pytał mnie, co to jest, co piszę? Przekonany był, że to nie poezja. Dla niego byłem zupełnie niezrozumiały. Oskarżył mnie wręcz o pisanie prozą. Ciekawy jestem jak ów człowiek odczytuje klasyków?
Acha! Tu na koniec muszę wspomnieć o pewnego rodzaju inspiracji prozatorskiej oburzonego jegomościa, który nie pozostawił na mnie suchej nitki za nieprzyzwoitość i brak zasad etycznych w bogu ducha winnym – „Strachu na wróble”. Nie zawsze inspiracje publiczności są pozytywne i twórcze. Generalnie rzecz biorąc, jak się do tego inspiratorskiego oddziaływania mojej twórczości odnoszę…? Ano… bez emocji, z dystansem, rozwagą i odpowiedzialnością za własne słowo i obraz.
PW: Dziękuje bardzo za poświęcony czas, odpowiedzi na moje pytania.
KA: Pozdrawiam
Wywiad z Krzysztofem Abrahamowiczem – autorem serii prezentacji poetycko-malarskich publikowanych na portalu VVENA.PL – przeprowadził Patryk Wolny – student dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego.
Ikona: Krzysztof Abrahamowicz – autoportret
Gratulacje Krzysiu, należy Ci się to. Myślę że to co robisz w końcu zostało dostrzeżone 🙂