Długo nie spałyśmy, może ze 4 godziny. Ciężko było, bo wszyscy imprezowicze wyli do księżyca jak wściekli, więc niski komfort odpoczynku. Miałyśmy wstać o brzasku dnia, ale nie miałyśmy sił i ostatecznie przekimałyśmy do 6.
Ze wschodu słońca nici, bo były chmury, więc nawet żal nam nie było. Powoli zaczęłyśmy wygrzebywać się ze śpiworków i kątem oka zauważyłam, że ktoś chodzi obok placu zabaw, ale ponieważ nie wyglądał jakby miał zamiar nas wyganiać to zlekceważyłam go. Spałyśmy na gumowym podłożu pod drabinkami. W pewnym momencie zaalarmował mnie szum, Inga zaśmiała się tłumacząc mi, że to zraszacze. Pakowałyśmy śpiwory do pokrowców, szum ucichł. Parę sekund później woda prysnęła tuż obok nas. Do głowy nam nie przyszło, że zraszacze włączają się po kole i grupami, a właśnie teraz nadszedł czas na tą grupę najbliżej nas. Wystraszone odskoczyłyśmy w stronę drabinek. Możliwe, że włączył je ten sam człowiek, który chodził obok placu zabaw, bo teraz śmiał się z nas obserwując wszystko z balkonu obok. Miło z jego strony, że poczekał aż wstaniemy i dopiero włączył mechanizm
Wyruszyłyśmy na Most Karola, zobaczyć niecodzienny widok, kiedy prawie nikogo tam nie ma. Skorzystałyśmy z okazji i poprosiłyśmy jakichś niedobitków imprezowych o zdjęcie. Niestety wspaniale to się nie prezentujemy, bo mało snu po nas bardzo widać, a też coś nie mogłyśmy się z chłopakiem dogadać i zdjęcie można skomentować tylko „HĘ?!”. Tak jak założyłyśmy śniadanie zjadłyśmy na zamku, patrząc na panoramę Pragi. Liczyłyśmy na wschód słońca, ale taras zamku nie jest skierowany na wschód…
– Kto buduje taras z którego nie widać jak wstaje dzień?!
Jeszcze raz obeszłyśmy ciekawsze zabytki. Godzina naprawdę nam sprzyjała, prawie nie było turystów! Mimo wszystko trzeba było się zbierać. Mój organizm miał naprawdę dość, po ciężkiej nocy i funkcjonował na zasadzie „Szybko zanim zrozumiemy, że nie mamy sił!”. Czyli albo zrobię coś bardzo sprawnie, albo wcale. Długo błąkałyśmy się szukając dobrej linii metra, Ingę nawet opuścił entuzjazm związany z tym, że miała jechać po raz pierwszy w życiu. Całą podróżą była raczej rozczarowana:
– I co? To już? Nic nie widać, hałasuje jak wściekłe… E, marne to.
– No, a czego Ty się spodziewałaś?
Po dotarciu na ostatnią stację odwiedziłyśmy jeszcze centrum handlowe i kupiłyśmy bułki i kawę – nasz prawdopodobnie ostatni posiłek za granicą. Najedzone i prawie rozbudzone poszłyśmy szukać wylotówki na Polskę. Trudno nie było, bo znajdowałyśmy się w miejscu z którego raczej nie dało się nigdzie indziej wyjechać, ale coś było nie tak. Jeździło mało aut, a jeszcze mniej skręcało na wyjazd, wszystkie jechały do miasta… Postanowiłyśmy szukać dalej, być może kawałek dalej była inna wylotówka… Parę zakrętów dalej faktycznie droga łączyła się z większą zjazdówką, ale wciąż coś było nie tak. Inga zdążyła godzinę pospać na poboczu, a nikt się nie zatrzymywał. Zdecydowałyśmy się iść dalej. I tak błądziłyśmy dobre 3 kilometry po ślimakach zjazdów próbując iść poboczem i co chwile wycofując się, bo chwilami pobocza nie było, a droga była zbyt niebezpieczna żeby ją przejść z plecakiem.
Nie wiem ile czasu minęło, ale naprawdę zaczęłyśmy wątpić, że wyjdziemy. Dotarłyśmy pod sam znak informujący o starcie autostrady, dalej nie mogłyśmy iść, bo na autostradzie łapać nie można. Stałyśmy na miejscu wyłączonym z ruchu, co też średnio bezpieczne było, ale nie miałyśmy innej możliwości. I… to okazało się najlepsze wyjście. W końcu zatrzymał się Czech mówiąc, że zabierze nas bo stoimy strasznie niebezpiecznie (no co on nie powie!). Podrzucił nas może z 30 km na stację i zostawił. Tym razem łapała Inga na wjeździe na stację, na próbowałam spać. Ciężko mi to szło, bo samochody przejeżdżały z dużym hukiem, poddałam się po chwili i wstałam. Bogu dzięki! Bo jakiś kilometr dalej stał samochód który zatrzymał się dla nas. Inga nie mogła go zauważyć bo stała tyłem do niego. Złapałyśmy plecaki i ostatkiem sił dobiegłyśmy do niego. Kierowca okazał się sympatycznym Słowakiem (naprawę Czesi nie biorą na stopa…), dużo opowiadał o sobie mieszanką polsko-słowacko-angielską.
– Dokąd Pan jedzie?
– Do dziewczyny 🙂
Widzimy, że ma rybkę to pytamy o nią:
– W Boga wierzę, ale w Kościół nie. Jan Paweł II to mój friend.
– Pana kto?
– No friend, ja się z nim kumpluję!
Paradoksalne podejście ma do religii, ale ze świętymi się przyjaźni, dobre i to. Podwiózł nas aż do Hradec Kralowe nadkładając dla nas drogi. Żeby nie było zbyt łatwo zaczęło padać, ale następny samochód złapałyśmy od razu. Tym razem zabrała nas dziewczyna jadąca w odwiedziny do chłopaka. Mówi płynnie po angielsku, więc łatwo się dogadać.
– Zabrałam was, bo już nie mogę słuchać radia i boję się że zasnę. Mało spałam w nocy, bo mieliśmy występy.
Jest szczudlarką, to jej hobby. Jej chłopak też jest, na samochodzie ma naklejkę z reklamą na której właśnie jej chłopak robi piruet w powietrzu. Słysząc z jak daleka jedziemy i jakiego mamy dziś pecha daje nam bułki.
– Mój chłopak nie lubi jak biorę ludzi na stopa, boi się o mnie, ale o dziewczyny nie powinien być zły.
Dojeżdżamy do Nachodu, a jej chłopak jadąc przed nami przeprowadza nas przez miasto na wylotówkę, ponieważ w mieście są jakieś remonty i nie dałybyśmy rady. Dziękujemy im bardzo. Jesteśmy pod granicą, to już praktycznie Polska… Strasznie się cieszymy, ale okazuje się że nie będzie tak prosto. Nikt nas nie chce zabrać, jedzie mało aut i już zupełnie się łamiemy. Zmęczenie się odzywa i dokłada swoje… Po 2 godzinach idziemy kawałek dalej, już za znak graniczny. Znowu okazuje się to idealną decyzją, od razu zatrzymuje się auto… na niemieckich rejestracjach. Zabiera nas małżeństwo, które ma rodzinę na Śląsku i jedzie w odwiedziny. Po drodze przystajemy na stacji:
– Dziewczyny jakie hot-dogi chcecie?
– Ależ nie trzeba, nie jesteśmy głodne.
– Nie ma mowy, my jesteśmy na wakacjach, no jakie smaki sosów?
Oboje mają świetne poczucie humoru i nie wiadomo czy my zabawiamy ich opowieścią czy oni nas dygresjami dodawanymi między słowami. Podróż zbyt szybko się kończy! Wysiadamy w Kłodzku. Do Ząbkowic została ostatnia prosta. Zabiera nas dwóch chłopaków, jadących do Dzierżoniowa. Pytają czy nic nam nie brakuje…
– W sumie jedzenia mamy aż za dużo, ale skończyła nam się woda.
Zatrzymujemy się w Bardzie i dostajemy po 1,5 litra na głowę.
– Przecież my już prawie w domu jesteśmy, nie trzeba tak dużo!
– Musicie pić żebyście nie padły, weźcie.
Zawożą nas prosto na rynek w Ząbkowicach.
– Jakbyście chciały kiedyś pozwiedzać Szczeliniec dajcie znać! My ze Szczytnej jesteśmy, pojedziemy razem!
Są tak sympatyczni, że naprawdę bierzemy numery. Jest niedziela, godzina 17, tuż przed Mszą w jednym z kościołów, więc na nią idziemy z obawy, że nie dotrzemy do Wrocławia na czas. Trochę nie wpasowujemy się w otoczenie, zmęczone, ledwo żywe z plecakami większymi od nas siadamy w ławce. W sumie trochę brudne też byłyśmy… Po Mszy upieram się i pokazuję Indze chociaż Krzywą Wieżę – tylko na tyle mamy czas. Idziemy na Ósemkę i łapiemy stopa. Zabiera nas młode małżeństwo. Znów opowiadamy wszystko, a opowieści nabierają formę wspomnień i czuje się że przygoda się kończy…
Kątem oka zauważamy różańce na ich palcach, więc wspominamy o Maciejówce. Też są z Wrocławia i wiedzą o czym mówimy. Wysadzają nas dokładnie pod moją bramą (szaleni ludzie!). Może z litości, słysząc jak dawno w domu nie byłyśmy… Wysiadamy, zabieramy plecaki i obiecujemy się odezwać i wysłać zdjęcia na meila. Jesteśmy w domu.
POPRZEDNI ODCINEK…. …..KONTYNUACJA ZA TYDZIEŃ
Natalia Junik / vijolet.blogspot.com